Nieskończona opowieść z Gają Grzegorzewską - część II. Wygraj słuchawki urBeats!
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ • dawno temuCześć!
Przedstawiam wam drugą część opowiadania o niesamowitych przygodach nieustraszonego Everymana. I bardzo jestem ciekawa co teraz zrobicie!
Przyznaję że tak jak was w zeszłym tygodniu, tak mnie teraz ta opowieść poniosła w głąb dziwacznego i groteskowego świata, w którym najzwyklejsze czynności nabierają zupełnie nowych znaczeń i prawie każdy element otaczającej bohaterów rzeczywistości ma swoje drugie dno. To świat który powstał w czyimś szalonym umyśle. A nawet w kilku umysłach ludzi, którzy najprawdopodobniej pogrążyli się w zbiorowej paranoi. Ale czy na pewno? Czy możemy to wiedzieć na sto procent?
I tym razem proszę was o dopisanie kolejnych trzech zdań. Za pięć również się nie obrażę. Nadal równocześnie upieram się przy twierdzeniu, że jedno błyskotliwe, zgrabnie skonstruowane i zaskakujące zdanie jest więcej warte niż dziesięć średnich, za to wielokrotnie złożonych.
Czekam z niecierpliwością na wasze propozycje.
Życzę nieustającej weny i pozdrawiam.
Gaja
«OD ORGANIZATORÓW»
Zwycięzca tego etapu otrzyma słuchawki urbeats- Beats by Dr. Dre. Macie czas do 20.10.13.
Nieskończona opowieść – część druga
— Jakie jest prawdopodobieństwo, że dolecę tam w jednym kawałku?
— Pytasz o cyfry, czy o to, co zabrać ze sobą?
— O jedno i drugie, stary. O jedno i drugie.
Westchnął i poprowadził mnie za winkiel, gdzie wedle naszych informacji niemożliwy był podsłuch i nasłuch. Uniemożliwiał to tak zwany Efekt Pustej Ściany. W skrócie EPŚ. EPŚ jak wiadomo powstaje poprzez niezamontowanie na obszarze ściany obiektu otworu okiennego tudzież wejściowego. Przez laików zwanych oknami i drzwiami.
— Nie będę cię czarował, młody – Matematyk nie miał dla mnie dobrych wieści. — Prawdopodobieństwo, że wyjdziesz z akcji w jednym kawałku jest mniejsze niż sto procent. Nie jest to też dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Ani nawet dziewięćdziesiąt osiem. Jak myślisz, że masz dziewięćdziesiąt siedem procent szansy, również się mylisz. Podobnie jeśli chodzi o dziewięćdziesiąt sześć…
Tyle to i ja wiedziałem, pomimo że z majcy byłem równie słaby jak z polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. O czymś chyba zapomniałem. A tak, z infy też byłem noga. I wszystkich zajęć pozalekcyjnych takich jak balet i korepetycje z majcy, polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. I z infy. Chciałbym móc powiedzieć, że był ze mnie zdolny leń. Niestety był ze mnie po prostu patentowany leń.
— No dobra, to ile wynosi to prawdopodobieństwo, że dolecę w jednym kawałku do Nowego Yorku? — spytałem twardo, a zarazem precyzyjnie.
— A nie wolałbyś do Nowego Sącza? — spytał ostrożnie Matematyk.
— A co miałbym tam robić?
— A bo ja wiem – Matematyk coś kręcił. — Nigdy tam nie byłem, ale to rzut beretem od Zakopca, a w Zakopcu mam jednego śpiocha. Łoscypkami handluje bez certyfikatu… Mówię ci, ten chłop wie, co to życie na krawędzi! Wiesz jakie są za to kary?
— Nie interesuje mnie to – wycedziłem. — No więc nie, nie wolałbym jechać do Sącza. Ani nowego ani tym bardziej starego!
— Jak tam chcesz – w końcu upierdliwiec się poddał i zaczął coś obliczać na swoich niezbyt czystych palcach, które zastępowały mu liczydła. — Trzeba wziąć pod uwagę sporo czynników. Po pierwsze czynników niezależnych, czyli takich, co to z agencją i nami nie mają nic wspólnego, ale i tak mogą takiej bidy napytać, że głowa mała! Mam tu na myśli czynnik pogodowy, oraz urodę tudzież szpetotę załogi…
— A co to ma do rzeczy?
— Im ładniejsze stewardessy tym łatwiej o katastrofę…
— Przecież są autopiloty – błysnąłem.
— Autopilot też chłop – wyjaśnił Matematyk, po raz nie wiem który zaskakując mnie ogromem posiadanej wiedzy. — Zresztą to wszystko zobaczysz w filmie instruktażowym „Czy leci z nami pilot”. Potem masz czynniki zależne, czyli wszelkiego rodzaju niespodzianki naszykowane nie tylko przez różnej maści Czarnych Charakterów, ale również przez naszych urzędasów. Te piździelce w garniturkach jak znam życie wyskrobią jedynie kasiorki na klasę ekonomiczną, gdzie się będziesz męczył pół doby obok przepoconego grubasa. Tylko po to, by na koniec od zjełczałej kanapki dostać spektakularnej sraczki za którą jeszcze ci każą dziękować. No i w końcu musisz wziąć pod uwagę czynnik osobisty. Mam tu na myśli te wszystkie numery, które sam sobie możesz wywinąć z racji swojego braku doświadczenia w terenie, tej sraczki po kanapce i ewentualnych niedostatków wiedzy.
— Grubo przesadzasz – odparłem lekceważąco, ciesząc się że Matematyk nic nie wie o moich słabych wynikach osiągniętych w gimbazie z majcy, polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. I z infy.
— Nawet połowy czarnych scenariuszy nie wymieniłem – smęcił tymczasem Matematyk — bo nie chcę cię straszyć, żebyś się nie posrał jeszcze przed zjedzeniem kanapki. No i jest też czynnik X.
— Co to jest czynnik X? — zainteresowałem się.
— No właśnie co? Gówno. Wszystko. To może być wszystko – Matematyk rozłożył ręce. — Ale dowiesz się tego dopiero gdy wybije godzina zero.
— Czyli o której?
— Tego nie wiesz do momentu, aż jest już za późno. I ani minuty wcześniej. No więc młody człowieku reasumując twoje szanse wynoszą o tyle o ile.
Jest jednak pewna luka, którą możesz wykorzystać. Tak zwany Fart Początkującego…
— Legendarny FP – powiedziałem lekko, popisując się znajomością fachowego żargonu.
— Dokładnie.
— No a co powinienem ze sobą zabrać?
— Normalne klamoty: szczoteczkę do zębów, papcie, kilka par gaci, skarpety bez dziur, króliczą łapkę na szczęście, piżamkę, zdjęcie ładnej dziewczyny, dobry kryminał na drogę, najlepiej skandynawski, wagon szlugów…
— Nie palę.
— Na handel weź, zawsze parę groszy wpadnie. Kiełbasę weź krakowską, wódkę na prezent, jakąś fikuśną bombonierkę. Mydełko i ręcznik ci dadzą na miejscu. I najważniejsze. Na samym wierzchu połóż komplet damskiej bielizny, z tych frywolnych.
— Zwariowałeś? — wytrzeszczyłem na niego oczy.
— Cicho – Matematyk rozejrzał się niepewnie. Chyba zapomniał, że jesteśmy w strefie EPŚ. — Słuchaj, jakby cię przeszukiwali, to pierwsze co, to trafią na te babskie badziewia. I tak się skonfundują, że nie będą grzebać głębiej. Musisz tylko od razu zacząć zaprzeczać jak idiota: „to nie moje, skąd się to wzięło. To prezent dla żony.” I koniecznie się zaczerwienić. Będziesz umiał to zagrać?
— Bułka z masłem: „To nie moje, skąd się to wzięło! To prezent dla żony!” - zapiszczałem wymachując rękoma.
- Świetnie. Prawie się nabrałem. Chyba jesteś gotów. Realizujemy pierwotny plan z taka różnicą, że bez Weterana. Zajmę się nim, a ty pogadaj z Doktorem i Kocurem. No i czekaj na zielone światło. Ja skrzyknę ekipę. A teraz idź jako ten pierwszy.
Skinąłem głową i ruszyłem w kierunku winkla. Nagle mnie zawołał. Podbiegł i znowu rozejrzał się ostrożnie. Jednak nadal nikt się nami nie interesował, bo zjawisko EPŚ to nie mit.
— Co jest? — spytałem zniecierpliwiony.
— Co miałeś z zetpetu? — zagadnął szeptem.
— Pione miałem – skłamałem gładko. Na kij mu ta wiadomość?
— No to super, bo się bałem, że może detę albo gorzej. Nie wyglądasz mi na szczególnie zmyślnego manualnie z tymi serdelowatymi paluchami.
— Wypraszam sobie! – wykrzyknąłem urażony do żywego. Nie musiał wiedzieć, że w szkole miałem ksywę Serdel. Człowiek Serdel. Straszne czasy. — Mam
umięśnione palce, a każdy pełen gracji jak rosyjska baletnica.
— Mam nadzieję, bo trzeba te kostiumy uszyć. Wiewiórki, kury, sowy.
No to się wkopałem.
— Kostiumy? — bąknąłem. — A to nie wiem… Myśmy na tym zetpecie karmniki robili raczej i czasem kanapki. Po kanapce mogę wam zrobić.
— Zabawny jesteś młody! Po kanapce – a to dobre. No to do zgadania.
Poszedłem zły na siebie. Ta cholerna ambicja, która od niedawna towarzyszyła mi praktycznie non stop, doprowadzi mnie kiedyś do zguby!
Będę się tym jednak martwił, jak będzie za późno, a teraz musiałem dopaść Doktora. Nigdy nie byłem w jego kanciapie, bo to było zbyt ryzykowne. Tym razem jednak nie miałem już nic do stracenia. Zagrożenie osiągnęło stan alarmowy. To było życie, nie zabawa. To był ten moment, na który nie przygotuje cię żadna szkoła, poza szkołą życia, jak mawiał Człowiek Kocur. Moje zadanie było tak tajne, że nikt nie miał pojęcia na czym polegało. Nawet najwyżsi rangą. Bardziej zabezpieczyć tej tajemnicy po prostu się nie dało. „Wiedza to wyrok – to też słowa Człowieka Kocura – lepiej nie wiedzieć. Robić swoje”.
Minąłem checkpoint Pielęgniary. Człowiek Kocur nadal jej pilnował. Leżał na tajnych dokumentach, do złudzenia przypominając czerstwy bochen ciemnego chleba i skanował je wzrokiem. Podszedłem na małe kizi-mizi. Pogłaskałem mojego mentora po aksamitnym łepku i skierowałem się ku wyjściu prowadzącym do kwater.
— W każdym razie nie idę do Doktora – burknąłem pod nosem mimochodem, ale tak aby cwana blond bestyjka to usłyszała. Pionki popatrzyły na mnie z pewnym zachwytem. Zrozumiałem, że to już się stało. Byłem Superbohaterem!
Szedłem labiryntem korytarzy, po zapachu, niczym pies gończy. Doktor używał wyjątkowo intensywnej (i okropnej) perfumy, abyśmy zawsze
mogli go odnaleźć. Nie było go w gabinecie. Ani w szalecie. Ani w umywalni. Ani w pralni. Nie czytał w kantorku. Nie grzebał w… No nic. Nie znalazłem go ani tu ani tam i powoli zacząłem tracić nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. I wtedy nagle wydedukowałem, że musi być w swojej sypialni! Tylko, która to? Ruszyłem dalej, mijając kolejne kwatery, gdy nagle usłyszałem głosy. Należały do Superwizora i Doktora! Mówili tak głośno i tak straszne rzeczy, że momentalnie dotarło do mnie, że gra się skończyła. Nikt tu już niczego nie udawał.
— Oddaj stetoskop – powiedział stanowczo Superwizor.
— Jest mój. Odsuń się! – wycedził Doktor. Bardzo zaimponował mi swoja odwagą. Superwizor miał bowiem grube okulary, wielki nochal i poczochrane kudły. Oraz długopis którym cały czas klikał, nadając szyfrem do swojej bazy. Był naprawdę straszny!
— Nie, nie jest twój. Zabrałeś go doktorowi dyżurnemu – kłamał Superwizor.
— Ja jestem Doktorem dyżurnym.
— Jesteś Doktorem, ale nie doktorem. Nazywasz się Jan Doktor. Cukiernik. Znasz się na wypiekach a nie na leczeniu.
Wypieki to ja miałem teraz na twarzy. Ręce mi spotniały. Zęby zaszczękały. A więc wiedzieli o ciastach. I o stetoskopie. Rozgryźli Doktora. Byłem tak przerażony, że już nawet nie wiedziałem, który z nich co mówi! Zatkałem uszy. A potem odetkałem, by zatkać sobie usta i nie krzyczeć. Jedną ręką zatykałem sobie papę, drugą próbowałem zatkać uszy. Ale tak nie da rady, sami spróbujcie. Słowa pochodzące z wymiany zdań w pokoju obok płynęły wartko. Sączyły mi się prosto do mózgu, jak wolno działająca trucizna. Rozróżniałem już tylko poszczególne urywki wypowiedzi. Słowa traciły swoje znaczenie!
— Nie możesz sobie ot tak chodzić po oddziale i leczyć tych biedaków. Tak im nie pomożesz. To nasze zadanie – powiedział jeden z nich.
— To moi pacjenci. Musisz się uspokoić. Spokojnie.
— Nie. To ty jesteś naszym pacjentem.
— To ty jesteś moim pacjentem. Jedynie udajesz Doktora.
— Jestem dyplomowanym psychiatrą.
— Gdzie więc masz swoje dyplomy?
— W moim gabinecie.
— Oczywiście. A ja mam moje tutaj na ścianie. Widzisz?
— Są narysowane kredkami.
— To ty jesteś narysowany kredkami.
Potem dotarło do mnie, że rozpoczęła się szamotanina i prawie popuściłem.
— Ochrona! — zawołali równocześnie.
Nie mogłem tak tu sterczeć, w ten sposób mu nie pomogę. Ewakuowałem się za pomocą tak zwanej ucieczki. Polegała na prędkim przebieraniu kulasami w kierunku przeciwnym do strefy zagrożenia. Tylko dzięki nadnaturalnej trzeźwości umysłu, który w momencie zagrożenia wszedł w tryb brzytwy, jak tonący chwyciłem się jej i udało mi się wykonać kolejny manewr.
Sztuczka zwana „wejściem” polegała na wykonaniu prawie równocześnie czterech ruchów, angażujących kilka obszarów ciała. Do tej pory znałem takie akcje jedynie ze wstępu do teorii zachowań w sytuacjach ekstremalnych. Po pierwsze namierzyłem najbliższe drzwi. Po drugie za pomoc prawej dłoni nacisnąłem umieszczoną w nich klamkę. Po trzecie pchnąłem drzwi. Po czwarte z sekundowym jedynie opóźnieniem wszedłem.. To był chyba mój najlepszy wynik wchodzenia do pomieszczenia w całej karierze! Byłem w tym naprawdę coraz lepszy.
Moje kłopoty jednak dopiero się zaczęły. Pomieszczenie okazało się bowiem nie być puste. Przebywała w nim Mata Hari – kobieta enigma,
femme fatale, chodząca zagadka i doskonała gawędziarka. A do tego tak turbo piękna, że nie sposób ją opisać po ludzku. Spróbuję jednak: figura jak marzenie. Miała czym oddychać, miała na czym siedzieć. Włosy niczym płynne złoto. Cera jak pupcia niemowlaczka. Oczy jak dwa przepastne górskie jeziora. Usta jak soczyste truskawki. Nosek maciupeńki. Policzki rumiane jak u gruźliczki. Ząbki równiutkie, jak wysokiej klasy protezka. A pachniała uroczo niczym łąka, na której kopyta nie postawiła ani jedna krowa!
Mata na macie ćwiczyła sobie jogę. Zastygła w pozycji natarajasana. Przeszyła mnie wzrokiem, opuściła nogę i rozwarła usta do krzyku.
W pierwszej sekundzie oniemiałem, zaraz jednak wziąłem się w garść. To była przecież podręcznikowa sytuacja. Kiedyś musiało do niej dojść. Tak jak mnie szkolono podszedłem do maty Maty za pomocą systemu zdecydowanych kroków nogami. Objąłem kibić kobiety ruchem, który literatura faktu określa mianem „władczego”. Niczym stuprocentowy samiec alfa, albo przynajmniej jego hologram, przyciągnąłem obiekt do siebie, tak jak plus przyciąga minus. I nie zważając na śmiertelne zagrożenie bez wahania wpiłem się w jej truskawkowe usta. Czas miał pokazać, czy moje uczulenie na truskawki obejmowało również te usta. Wykonałem zestaw podstawowych ruchów otworem gębowym, pomagając sobie językiem. Równocześnie przekręcałem głowę to w prawo to w lewo, aby nie uszkodzić nam nosów. Nie zapomniałem też o ciamkająco-mlaszczących odgłosach. Pocałunek wyszedł wspaniale. Nikt by nie odgadł, iż był fałszywy i czysto profesjonalny. W końcu odessałem się od niej, czemu towarzyszył dźwięk podobny do wyciągania korka z butelki wina. Nadal żyłem!
— Twoje usta – powiedziałem zaskoczony, wciąż dla pewności trzymając oniemiałą ślicznotkę w ramionach. — One chyba nie są truskawkowe…
— Są malinowe – wyjąkała. — Mam usta jak maliny.
To był szok. W ilu jeszcze kwestiach się myliłem! Nie było jednak czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo niespodziewanie rozległo się pukanie. Złowrogie jak walenie w wieko trumny, którą mógł stać się dla mnie pokój słodkiej Maty.
— Musisz mnie ukryć – powiedziałem potrząsając nią jak szmacianą lalką.
— Dooo-brzeee – wyjąkała.
Przestałem potrząsać. Pukanie powtórzyło się i tym razem, było jeszcze bardziej srogie. Mata rozejrzała się po swojej klitce. Do wyboru było właściwie tylko miejsce pod łóżkiem, albo w szafie. Kryjówki zaliczane do podstawowych. Przestarzałe i wycofane z użytku, jako głupie, banalne i nieskuteczne. Stosowane już właściwie tylko w horrorach i kawałach o żonie, mężu i kochanku. To nie był horror. Ani kawał. Tego byłem prawie pewien.
— Szybko! — powiedziała Mata gorączkowo. — Zamieńmy się ubraniami.
Ta dziewczyna znała się na rzeczy. Pomysł był genialny. Odwróciliśmy się do siebie plecami i zaczęliśmy się rozbierać. Nie będę wam tu ściemniał, że nie podglądałem. Może i byłem Superbohaterem, ale byłem też mężczyzną! Na moim miejscu każdy postąpił by tak samo.
Pukanie nie ustawało, na dodatek dołączyły do niego zdecydowane żądania, takie jak: „Otwórz!” I podchwytliwe pytania w rodzaju: „Hej, jesteś tam?” Czasu więc było niewiele. Zwykle następstwem takiego walenia w drzwi i wrzasków są działania mające na celu wtargnięcie do miejsca, które podręczniki określają mianem „środka”. A w środku zaś pechowo znajdowaliśmy się my. Nasze ruchy zrobiły się więc jeszcze szybsze. Po chwili staliśmy naprzeciwko siebie totalnie zdumieni. Ona w moim szlafroku bojowym frotte, w kolorach maskujących. Ja w jej jedwabnym krwistoczerwonym dezabilu. Oboje z ręcznikami na głowach. Ona starła szminkę, ja nałożyłem. Efekt był oszałamiający!
— Chwileczkę – powiedziałem do niej gwałtownie, bo coś sobie uświadomiłem. — Teraz tobie grozi niebezpieczeństwo!
— O mnie się nie martw. Gdy tylko umieszczą ciebie czyli mnie w sali tortur, pozbędę się przebrania. To ciebie chcą dorwać. Nie mnie. Nic nie mogą mi zrobić, skoro nie jestem tobą. W momencie gdy odkryję moje karty, ty będziesz już daleko stąd…
— Skąd wiesz, że będę właśnie tam?
— Widziałam jak Matematyk zamykał Weterana w schowku na szczotki. Wiem więcej niż ci się zdaje Everyman i to ci musi wystarczyć.
— Mogę ci zaufać?
— Nie wiem. Akurat tego nie wiem. Ale chyba nie masz wyboru.
— Nigdy cię nie zapomnę i tego co dla mnie zrobiłaś.
— Ja również. Ale nie możemy być razem, dobrze o tym wiesz…
— Wiem – odparłem twardo. — No to do dzieła.
Rzuciła mi ostatnie powłóczyste spojrzenie i schowała się do szafy. Ja natomiast zastygłem w pozycji natarajasana.
— Jesteś tam czy nie! Bo sobie pójdę! — groził ten, co przebywał za drzwiami.
— Nie słyszałam pukania – zapiszczałam kłamliwie i dodałam, stawiając wszystko na jedną kartę. — Wejdź. Ćwiczę sobie jogę.
Patrzyłam jak klamka porusza się w dół pod naciskiem dłoni, którą kierował mój Śmiertelny Wróg. Jego oblicze pozostawało dla mnie wielką niewiadomą do czasu aż ukazało się w drzwiach. Wraz z korpusem, kończynami i całą resztą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze