Nieskończona Opowieść z Jackiem Piekarą - CZĘŚĆ II
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ • dawno temuOto dalszy ciąg naszego opowiadania. Tym razem Państwa zadaniem jest podążenie moim tropem. Zostawiłem całe zatrzęsienie jednoznacznych śladów na to, co ma się stać (w sensie ogólnym) oraz jeden, maleńki śladzik na to, w jaki szczegółowo sposób mają się potoczyć wydarzenia. Proszę czytać uważnie, bo kto trafi, ten zbierze nagrodę :). Bez trudu wystarczy Państwu maksimum dziesięć słów.
OD ORGANIZATORÓW
Ponownie przypominamy, w tej edycji zamykamy się w 10 słowach. Można jednak zgłosić tych propozycji więcej niż jedną.
Macie czas do 23.59 26 lutego 2014!
Zwycięzca tego etapu otrzyma smartfon HTC Desire 300.
W razie pytań, piszcie na maila: nieskonczona-opowiesc@blomedia.pl
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ — CZĘŚĆ II
Prezent od Marsjan był dla mnie szokiem, niemiłą niespodzianką, przykrym zaskoczeniem… Jakichkolwiek słów bym nie użył, nie są one w stanie oddać zawodu, który mnie spotkał. Całe szczęście, że zdecydowałem się odpakować podarunek, kiedy byłem sam w domu, chociaż wiedziałem, że w naszym mieście trafiali się ludzie, którzy urządzali, jak to nazywali, “przyjęcia podarunkowe”. Zresztą zwykle nic dobrego z tych publicznych pokazów nie wynikało… Ale wracajmy do mnie i moich spraw. Czego oczekiwałem? Kiedy sięgam pamiecią do tamtego dnia przysiągłbym, że nie miałem żadnego konkretnego marzenia. Tak czasami się zdarza, że kiedy otwieracie prezent, kiedy rozplątujecie lub przecinacie sznurek bądź wstążkę, kiedy zdejmujecie papier i wreszcie kiedy unosicie wieko pudełka, to przez cały czas, przez cały ten długi czas, nie macie ani najmniejszego pojęcia co zostało ukryte w paczce, ani nie jesteście w stanie wyobrazić sobie cóż by to mogło być, ani nawet, w tym właśnie momencie!, nie jesteście w stanie powiedzieć o czym marzycie. I najczęściej ta chwila oczekiwania kończy się albo dramatycznym zawodem albo wręcz przeciwnie, euforycznym zachwytem, jeśli okazuje się, że ofiarodawca tak doskonale utrafił z prezentem, iż sami nie wymyślilibyście nic lepszego nawet jeśli bardzo byście się starali.
Niestety w moim wypadku o utrafieniu nie było mowy. Nie należę do osób pruderyjnych, nie uważam seksu i seksualnych gadżetów za obrzydliwy wymysł diabła, ale po prostu ta strona aktywności erotycznej zupełnie mnie nie interesuje. Owszem wiem, że seks analny nie jest wyłączną domeną homoseksualizmu, bo pamiętam jak Graham Masterton, redaktor “Penthousa”, radził czytelniczkom: “zaskocz swojego faceta i w czasie stosunku szybko wepchnij mu wibrator między pośladki”. Cóż mogę powiedzieć o takiej zachęcie? Tyle tylko, że ja z całą pewnością byłbym zaskoczony! Dodam: niemile zaskoczony. Zwłaszcza, że wibrator, jaki otrzymałem od Marsjan, mógłby śmiało ubiegać się o miano króla wibratorów. W porównaniu z innymi gadżetami był niczym Jorge “El Gigante” Gonzales w towarzystwie pozostałych wrestlerów.
Obejrzałem prezent bardzo dokładnie, gdyż w głębi serca liczyłem chyba na to, że wibrator służy jedynie zmyleniu mnie, odwróceniu uwagi, stworzeniu zamieszania, zaciemnieniu prawdziwego obrazu… A gdzieś tam kryje się prawdziwa wartość. Drogocenna, błyszcząca perełka skryta w małżowej skorupie… Dlatego, jak już wspomniałem, poddałem prezent wnikliwemu, uważnemu i spokojnemu badaniu. I nic. Nie znalazłem niczego dziwnego oraz zaskakującego poza, oczywiście, wymiarami. Przypomniałem sobie leciwą komedię z młodym Valem Kilmerem w roli głównej (moja mamunia mówiła, że Kilmer wyglądał wtedy niczym ciasteczko zawinięte w milion dolarów), który to Val Kilmer odnajduje, w więziennej celi przyjaciela, wielkie pudło z napisem “Anal Intruder”. Oglądając mój prezent czułem się jakbym grał w tym filmie. Anal Intruder? Ba! A może nawet Anal Panzerfaust? W jaki sposób, do diabła!, ten przemiot mógł odmienić moje życie???
W końcu schowałem podarunek głęboko do szafy (ale nie za ściankę, za którą chowam specjalne rzeczy, tylko zwyczajnie: na dno, pomiędzy pudełka z butami) i chciałbym powiedzieć: zapomniałem o nim, ale oczywiście nie zapomniałem. Nad tak silnym rozczarowaniem nie można przejść do porządku dziennego, nie można po prostu wymazać go z pamięci i udawać, że nic się nie stało. Znaczy przepraszam: udawać można. Przynajmniej przed innymi. Bo w udawaniu byłem, nie chwaląc się, naprawdę dobry. Od zawsze. Śmiało mógłbym się nazwać mistrzem Sunnydale w sztuce mimikry.
Więc kiedy pytano mnie co dostałem od Marsjan, a pytano ciągle, bo mogło się zdawać, że zdanie: “hej, co dostałeś od Marsjan?” zastąpiło w naszym mieście “dzień dobry”, to wtedy tylko uśmiechałem się uprzejmie i pokazywałem ciężką i lśniącą wypolerowaną stalą, kulkę od łożyska. “Może kiedyś uratuje mi życie”, mówiłem i wzdychałem, by pokazać, że sam nie bardzo wierzę we własne słowa. Ale dzięki temu wyznaniu nieszczególnie się mną interesowano, bo po pierwsze w Sunnydale byli ludzie, którzy dostali znacznie bardziej intrygujące prezenty, po drugie w Sunnydale byli ludzie, którzy dostali prezenty wydające się jeszcze bardziej bezużyteczne od stalowej kulki wielkości paznokcia, po trzecie wreszcie w Sunnydale znacznie chętniej zajmowano się tymi, którzy nie chcieli o swoim prezencie mówić. A ja? Cóż, przecież byłem tylko szczerym i lekko zasmuconym chłopakiem, który nie wiedział, co myśleć o marsjańskim podarunku i miał nadzieję, że przyniesie mu on coś dobrego… Czemu miano by się mną interesować? Mimikra, ha! Wspominałem już wam o jej dobrodziejstwach?
* * *
Od wizyty Marsjan minęło osiemnaście dni, kiedy wracałem drogą przez park. Popołudnie powoli zamieniało się w wieczór, a skłębione chmury wyglądały niczym kremowo — szare smoki, które podpaliły niebo pod swoimi brzuchami i żeglują teraz w stronę nocy. Zobaczyłem, że na ławce, pod pięknym, rozrosłym tulipanowcem o liściach wielkości mojej dłoni, siedzi jasnowłosa dziewczyna. Poznałem ją pomimo, że ostatni raz widzieliśmy się jeszcze w szkole średniej. Poznałem ją pomimo, że wydoroślała i wypiękniała. Zawsze była ładna, ale teraz mogłaby śmiało podbić Hollywood. Chociaż… Jeśli wróciła tu, do Sunnydale, to oznaczało, że nie podbiła nie tylko Hollywood, ale nawet Phoenix. Nazywała się Buffy White. Buffy z Sunnydale. Łapiecie? Jej rodzicie mieli naprawdę oryginalne poczucie humoru. Ciekawe, czy ich uroczy żarcik bawił samą Buffy równie mocno jak jej rodziców? Jak już wspominałem, dawno nie miałem okazji widzieć panny White, bo zaraz po skończeniu szkoły średniej wyjechała z naszego miasteczka. I teraz, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem że jest to dziewczyna dokładnie, idealnie i perfekcyjnie w moim typie. Bo ja tak już mam, niestety albo na szczęście, zależy jak na to spojrzeć, że doceniam jeden typ urody i koniec. Interesują mnie tylko świeże, hoże blondynki ze sporym biustem i anielską buzią. Ot, jak nie przymierzając Drew Barrymore w pierwszych scenach “Krzyku”. Buffy White była perfekcyjna. Zgrabna, długonoga, ale jednocześnie milutko zaokrąglona. Miała wielkie, niebieskie oczy i zadarty nosek z jasnymi plamkami słonecznych piegów. A kiedy założyła nogę na nogę zobaczyłem, że ma pełne, krągłe łydki i cudowne przewężenie w pęcinach. Mój Boże, to była dziewczyna moich marzeń! Prawdziwa, rasowa klaczka wielkiej krwi! Miałem tylko nadzieję, że jest równie ognista, co rasowa. Może nawet trochę narowista, bo to zawsze podkręca doznania… Byłem jeszcze ciekaw jakiego typu ma głos. Bo tembr głosu również uważam za bardzo istotny. Nie znoszę głosów piskliwych i afektowanych, ale też zupełnie mi nie odpowiadają głosy twarde, tubalne lub ochrypłe. Powiedziałbym, że najbardziej lubię głos aksamitnie miękki oraz głęboki. Wyobrażam go sobie jak gęsty, złoty miód wylewający się z kamiennego dzbana. Cóż, mam poetycką naturę i poetycką wyobraźnię… Uśmiechnąłem się do własnych myśli. O tak, wyobraźni na pewno nigdy nie można było mi odmówić!
Wyszedłem na środek parkowej alejki i kiedy byłem kilkanaście kroków przed nią, zawołałem:
— Cześć Buffy!
Poderwała głowę i spojrzała w moją stronę. Musiała przymrużyć oczy, bo zachodzące słońce chowało się gdzieś pomiędzy moimi głową a ramieniem.
— Cześć — odparła ostrożnie.
Oho, po jednym słowie jeszcze nie byłem pewien, ale sądziłem, że jej głos również mi się spodoba. Stanąłem trzy kroki od niej i teraz mogła mi się już dobrze przyjrzeć, bo za plecami miałem drzewa, a nie słońce.
— Nie poznajesz mnie, prawda? — zapytałem z serdecznym uśmiechem chłopaka, który się nie przejmuje.
— A powinnam?
— Jestem Dex Stormen — uśmiechnąłem się jeszcze szerzej — siedzieliśmy koło siebie na biologii.
Widziałem, że nadal nic jej to nie mówi.
— Byłem przewodniczącym kółka szachowego — dodałem, a potem rozłożyłem ręce — no jasne, skąd masz wiedzieć? Nie byłaś dziewczyną, która zauważyłaby przewodniczącego kółka szachowego.
— Nie wyglądasz na szachistę… - nadal przyglądała mi się badawczo.
To prawda. Nie wyglądam na szachistę. Ale daję słowo, że w szkole średniej wyglądałem jak jeden z tego nieszczęsnego stada nerdów i geeków. Dzisiaj, podobne do dawnego mnie palanty o twarzach upstrzonych ropnymi krostami, grają w League of Legends. Za moich szkolnych czasów też grało się w gry komputerowe, ale ja zawsze wolałem szachy. Potem jednak zmieniłem i życie i siebie samego. Siłownia, basen, błękitne szkła kontaktowe, opalenizna, krótko, ale modnie obcięte włosy. Od kącika prawego oka w stronę skroni biegła mi jasna, delikatna blizna. Podobno nie szpeciła, lecz dodawała uroku. Przynajmniej tak właśnie powiedziała jedna z moich byłych dziewczyn, i to jeszcze przed wszystkim, a przecież tylko komplementy wypowiedziane “przed” tak naprawdę się liczą. Tak czy inaczej wiedziałem, że wyglądam całkiem fajnie. Może nie jak młody Brad Pitt, ale na pewno jak Jude Law (oczywiście z czasów zanim jeszcze dorobił się tej paskudnej łysinki).
Wyciągnąłem portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki, otworzyłem go i z przegródki wyjąłem zdjęcie. Miałem na nim czternaście lat i pozowałem z mamunią na tle kwitnących kaktusów, a za naszymi plecami wznosił się masyw White Tank.
— Poznaję! — krzyknęła natychmiast, kiedy tylko zerknęła na zdjęcie.
Potem spojrzała na mnie dużo życzliwszym wzrokiem.
— O rany, ale się zmieniłeś! A to twoja mama? Też ją pamiętam. Bardzo ładna. Trochę podobna do Charlize Theron — dodała.
Sądzę, że jej życzliwość nie wynikała z faktu, że się zmieniłem, ale z tego, że nie okazałem się podrywaczem udającym szkolnego kolegę. Buffy była piękną dziewczyną mieszkającą w wielkim mieście i musiała się już przyzwyczaić do nieustających zaczepek. Zapewne przyzwyczaić do nich i znudzić nimi.
— Dawno przyjechałaś?
— Siadaj — klepnęła ławkę obok siebie — trzy tygodnie temu.
— A więc…
— A więc załapałam się — przerwała mi — Marsjanie przylecieli dwa dni po moim przyjeździe — westchnęła.
— Nawet nie pytam — uniosłem dłonie.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się bez wesołości. Miała śliczne, białe zęby. Białe bielą naturalnej kości, a nie porcelanowych koronek oślepiających niczym światło na śniegu.
- Żadna tajemnica.
Wyciągnęła dłoń i zatrzymała ją trzydzieści centymetrów od mojej twarzy.
— Lakier do paznokci?
— Pierścionek, osiołku — odparła i słowo “osiołku” zabrzmiało ciepło w jej ustach.
Teraz byłem pewien na sto procent. Oto dziewczyna dla mnie. Oto ta, dzięki której moje marzenia znowu się spełnią. Tak się ucieszyłem, że dopiero w ostatniej chwili skupiłem uwagę na pierścionku. Rzeczywiście nic szczególnego. Przejrzysty kamyczek w miedzianej oprawce.
— Rozumiem, że to nie brylant? — raczej stwierdziłem niż spytałem.
— Cyrkonia — położyła dłoń na kolanach.
Potem spojrzała na mnie.
— A ty? Możesz powiedzieć? Jak nie chcesz, to nie musisz, tak tylko pytam.
Była smutna więc postanowiłem poprawić jej humor. W końcu nie ma nic bardziej pocieszającego od faktu, że kogoś innego spotkało jeszcze większe
nieszczęście niż nas samych, prawda?
— Dostałem wibrator analny — powiedziałem i sam się zdziwiłem jak naturalnie zabrzmiało to wyznanie — taaaki — rozłożyłem ramiona niczym wędkarz pokazujący wielkość ostatniego połowu.
Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Żartujesz sobie — rzekła wreszcie.
— Nie żartuję.
— Jesteś… jesteś…
— Nie, nie jestem, ani nie chcę być, ani nigdy nie miałem podobnych skłonności — wiedziałem jak miało brzmieć pytanie, więc mogłem na nie odpowiedzieć zanim skończyła — i to jest w tym wszystkim najdziwaczniejsze.
— O rany — powiedziała, a zdumienie w jej głosie było już tym razem wymieszane ze współczuciem.
Gawędziliśmy jeszcze chwilę, głównie o prezentach od Marsjan, jakie dostali ludzie, których znaliśmy. Wreszcie Buffy uniosła głowę i spojrzała w niebo, na którym po zachodzącym słońcu pozostał już tylko pas brudnej czerwieni.
— Naprawdę fajnie się z tobą siedzi i gada, ale muszę lecieć do domu — uśmiechnęła się promiennie — mama chyba myśli, że ciągle jestem uczennicą.
— Może miałabyś ochotę gdzieś wpaść? Na kawę? Na piwo? Na kieliszek el Serrano? — spytałem, bo nie chciałem kończyć tego wieczora.
— Szkoda, że nie spotkaliśmy się chociaż wczoraj — powiedziała i usłyszałem w jej głosie autentyczny żal — jutro o piątej rano mam autobus. Nie mogę, naprawdę. Ale jak przyjadę następnym razem, obiecuję, że ja cię zaproszę — wzięła mnie za rękę — może tak być?
— No to naprawdę szkoda, że dzisiaj nie jest wczoraj — odparłem spokojnie i miłym głosem pomimo, że po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz.
Boże, wszystko tak miało się skończyć? Dziewczyna, w której zakochałem się od pierwszego wejrzenia i z którą chciałem być do końca życia, miała właśnie wyjechać z Sunnydale?
— Odprowadzę cię — zaproponowałem — albo odwiozę, jeśli chcesz. Mam tu samochód, zaraz przy ulicy.
— O, to miło, bo mama nagadała mi jakiś strasznych rzeczy — machnęła dłonią, najwyraźniej nie przejęta ostrzeżeniami matki.
— Też mi się wydaje, że w Sunnydale nie jest tak bezpiecznie jak kiedyś — przyznałem — nawet szeryf ma nowego zastępcę i dwóch nowych funkcjonariuszy.
— Uwierz mi, że jak się mieszka w Los Angeles to żadne miejsce na ziemi nie jest straszne — odparła na poły poważnie na poły żartobliwie.
Nie byłem nigdy w Los Angeles, ale oczywiście nie uwierzyłem jej, bo naprawdę znam bardziej okropne miejsca niż Miasto Aniołów.
Po pięciu minutach byliśmy przy moim samochodzie. Uprzejmie otworzyłem drzwi przed Buffy, a kiedy usadowiła się w środku, delikatnie je zamknąłem. Widziałem, że pannie White podoba się, iż tak o nią dbam. Bycie dżentelmenem jest zawsze, czy może raczej niemal zawsze, pierwszym krokiem do sukcesu. Chyba, że dziewczyna bardzo spieszy się do domu i ma nadopiekuńczą matkę. Chyba, że następnego dnia musi opuścić miasto równo ze świtem. Tak, tak, wtedy szanse na miłość topnieją niczym śnieżna kula wrzucona do Wielkiego Kanionu. Ale zanim stopnieją może da się coś jeszcze zrobić? Może da się przezwyciężyć zły los?
Usiadłem na siedzeniu kierowcy i włączyłem silnik. Zanim wyjechałem na ulicę spojrzałem przez szybę po stronie Buffy.
— O rany, jaka wielka kukawka! — krzyknąłem.
Odwróciła się w ślad za moim wzrokiem, a wtedy…
---
Aha, proszę Państwa, kukawka nie jest żadnym tropem. To taki ptaszek który mieszka w Arizonie i nazywa się “greater roadrunner”. Po polsku: “kukawka kalifornijska”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze