Nieskończona Opowieść z Jackiem Dukajem - CAŁOŚĆ OPOWIADANIA
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ • dawno temuDrodzy czytelnicy, drodzy uczestnicy, przed Wami całość opowiadania powstałego z Waszą pomocą. Opowiadanie świeżo wyszło spod pióra Jacka Dukaja. To jednak nie koniec.
Tradycyjnie chcemy Wam na koniec umożliwić zwieńczenie pracy i oddać w Wasze ręce możliwość nadania dziełu tytułu. Przed tym jednak chcemy dać wszystkim możliwość zapoznania się z opowiadaniem, tak żeby decyzje były poinformowane a propozycje prawdziwie oddawały charakter naszego literackiego przedsięwzięcia.
Poniżej Wasza dzisiejsza lektura. W najbliższych zaś dniach ogłaszamy konkurs i zapraszamy do ostatniej w tym etapie wspólnej zabawy. Miłego czytania i gimnastykowania umysłów! — Organizatorzy.
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ Z JACKIEM DUKAJEM
Najpierw wzięliśmy Manhattan, potem wzięliśmy Berlin. Pierwszego dnia w Warszawie powywlekaliśmy ich wszystkich z gabinetów i limuzyn, i powywieszali na latarniach i billboardach. Miałem siedemnaście lat, gdy zjadłem serce bankiera. Spaliliśmy giełdę, Sejm i telewizje. Nosiłem głowę lwa i śniłem sny szczenięcia; nasze noce były karnawałowe, dni — partyzanckie. Miałem siedemnaście lat i pożerałem świat.
Marek był inny. Potrafił całymi dniami nie opuszczać swojego pokoju, a jeśli wychodził, to tylko nocami, gdy miasto już spało. W ciemnościach wybierał ze śmietników jedzenie, którym gardzili nawet bezdomni, i wracał do siebie, by dalej pisać.
Myślę, że nie wiedział w ogóle o końcu starego świata, zajęty tworzeniem Systemu. Szczegóły zapisywał na tym, co wpadło mu do ręki: starych gazetach, kartonach, opakowaniach płatków śniadaniowych. Nawet ściany pokrył kabalistycznymi zapisami.
Żył sam i sam sobie wystarczał, więc zapomnieli o nim wszyscy. Zostałem tylko ja.
Odwiedzam go w porze pożogi, gdy łuny pożarów odbijają się od lustrzanych ścian wieżowców jak światło latarni morskich przeszukujących ciemne odmęty miasta. Marek siedzi na pochyłym parapecie w oknie swojej klitki i wyjada z puszki zimny gulasz. Czwarty dzień nie ma gazu. Jednostką obiegową stał się kanister benzyny.
Muszę wpierw obmyć się z krwi kardynała, wyczesać z włosów opłatki spalenizny. Polowaliśmy dzisiaj na Starym Mieście. Pod kolumną Zygmunta podpaliliśmy wielki stos gotówki, obligacji i teczek z dokumentami wygarniętymi z banków i urzędów. Wiecheć krawatów urzędniczych zawiązanych na szabli Zygmunta zajął się potem tym ogniem i jutiubowałem naszego Króla Płonących Krawatów na cały świat. Urzędniczyny pizdrzyny wytarzaliśmy w ich wydrukach i tuszach atramentowych i puścili na czworakach trasą W-Z.
Przechwalam się teraz przed Markiem ujęciami heroicznymi: my z bejsbolami, maczetami, łańcuchami, pistoletami, karabinami, smartfonami, a oni — na kolanach, bladymi dupami do nieba, pyskami urzędowymi w asfalt. Ha! A wczoraj byli króle, wczoraj byli pany nad nami chamami — pieczątka, podpis, decyzja, widzimisię biurwy świętej jak wyrok boski — a dzisiaj, o, mój but na plecach pana dyrektora, i niech pani referent pocałuje mnie w skarpetę! Ale Marek się nie śmieje.
Częstuje mnie obrzydliwie ciepłą colą, na co ja, proszę, wyjmuję z plecaka trzydziestoletnią whisky w butelce jak lampa Aladyna. Wszyscy wtedy paliliśmy najdroższe zioła i pili karkołomne miksy ekskluzywnych alkoholi ze zdobytych sklepów, pubów i hoteli pięciogwiazdkowych.
— Za nas i kiszki nasze!
Marek chodził zawsze w tym samym workowatym swetrze przetartym prawie na sito; rękaw obwisły zjeżdża mu niżej łokcia, gdy odpowiada mi lustrzanym toastem. Widzę wówczas, że jakąś brutalną chemią fioletu wytatuował sobie na przedramionach nowe mapy przeznaczenia. Coś jakby układ scalony przemnożony przez benedyktyńskie rękopisy i ikony komputerowe.
— Tutaj — pokazuje mi kolczastą mandalę nad lewym nadgarstkiem — umrę albo stracę oko.
I wierzy w to szczerze.
Kiedyś na fizyce, zamiast rozwiązać równanie ruchu mas, wyrysował na tablicy drzewo sefirot. Twierdził potem, że Fizyk jest masonem siedemnastego wtajemniczenia i buduje pod salą gimnastyczną lożę Wielkiego Wschodu.
System obejmuje wszystko, inaczej nie byłby Systemem.
— Oj, Mareczku, Mareczku, wyciągnę cię jutro na hipsterror, to cię postawi na nogi, potopimy ich w Starbuckach i napompujemy sosami sushi, aż pękną. — Objąwszy go serdecznym półnelsonem, podsuwam mu pod nos smartfon odgrywający akcje nasze dzisiejsze, jedną bardziej hollywoodzką od drugiej. — Patrz, jak się buc zasikał ze strachu!
Złapaliśmy go na Woronicza, my z technikum i trójka z pakerni osiedlowej. Tylko zobaczył ich bicepsy i karki dębowe, i w tył zwrot. A gęba u niego napasiona, czerwona, garniak za pięć pensji mojej mamy, zegarek za pół naszego mieszkania, portfel jak Big Mac i błękitna UE w klapie, no buc, buc jak się patrzy, i jeszcze próbuje się wykręcić, ale nawet po ludzku nie potrafi zagadać, choćby życie mu od tego zależało — a zależy — a on nie potrafi, może tylko wyszczekiwać te ich przemądrzalstwa telewizyjne:
— Tolerancja Francja srancja edukacja formacja młodzieży konsekwencje pitolencje transpozycja prawo sąd Bóg policja policja! — i podobne bełkoty Onych. Tośmy go nasadzili na znak stopu, oblali benzyną i obrzucali zapalonymi banknotami, aż zleciał na kość ogonową.
— Dobre, nie? A trząsł się cały jak kisiel zimny!
Marek nawet nie patrzy mi w telefon — nagle bowiem przypomniał sobie o czymś i dopisuje na ścianie obok ciąg dalszy komiksowego algorytmu apokalipsy czy innego grafu swej runicznej kosmologii.
Zawijam zielsko luksusowe, zapalam nam dżointy. Zanim go przyjmie, przypatruje się długo papierowemu robakowi, jakby pierwszy raz w życiu widział skręta.
— Wiesz, dlaczego was nie zmietli z ulic? — pyta, odkaszlnąwszy po pierwszym zaciągu.
— Kto?
— Oni.
— Bo jest nas za dużo! — skanduję na wydechu. — Jesteśmy wszędzie. Jesteśmy wszyscy. A Oni — kto są Oni? Kompania buców! Pięć zatrzaśniętych dzielnic, a nawet ich sprzątaczki marzą zajebać ich przy pierwszej okazji. Teraz, teraz mają okazję!
— Putin posłałby wojsko.
— Wojsko nie wyjdzie na nas, my jesteśmy wojsko!
Tańczę dokoła niewidzialnego ogniska. My, my, my jesteśmy wojsko, my jesteśmy ulica, my jesteśmy dzielnica, my, my, my jesteśmy Polska, my jesteśmy siostra brat, my jesteśmy świat!
— Otóż nie zmietli was, bo populacja pszczół w Ameryce zmniejszyła się w ostatnim roku o kolejne czterdzieści procent.
Wszystko łączyło mu się ze wszystkim. I zaraz wzniósłszy nad głowę skręta niczym czarodziejską różdżkę, przemawia jakby rzucał zaklęcie:
— Gdy gospodarka weszła w nowy cykl plam słonecznych, suma nastolatków płci męskiej na całej Ziemi przebiła sumę wszystkich mężczyzn i kobiet powyżej czterdziestki, produkt globalny brutto spadł o dziesięć procent, a licznik odsłonięć turnieju pierdzących wieśniaków na jutiubie przeskoczył sto siedemdziesiąt sześć milionów — wiedziałem, że Wall Street padnie w ciągu trzech dni.
Może więc nie był tak odcięty od realu, jak mi się zdawało.
— Powiedz mi lepiej, gdzie jutro będą najmocniejsze akcje, wywróż mi imprezę na noc!
— Nie nie rozumiesz, ja nie — przerywa nam muzyczka z telefonu — to Miśka z maturalnej jutiubuje wyścigi szczurów na nocnej Marszałkowskiej. Moda przyszła z Mexico City i Johannesburga; na początku w Nowym Jorku po prostu ich tłukli jak karaluchy, ale potem zaczął się globalny pojedynek na kreatywność i liczbę lajków. Chłopcy z Pragi, robole słoiki, brać kibolska, anarchiści konopiarze i szturmowcy moherowi zmówiwszy się razem wyciągnęli w końcu z oblężonych stalowych wież korpo ulizanych kapitalistów kosmopolitów, tych z najwyższych pięter, nie wyrobników biednych harujących za grosze pod ich szyldami, ale samych gabineciarzy międzynarodowych, wyciągnęli ich i werżnęli im w tyłki ich czarne, złote, platynowe karty kredytowe, a w gardła wbili kluczyki ich lancii i audic, raz, dwa, trzy, salwa startowa z pistoletów — i gnają ich środkiem asfaltu od Królewskiej do Ronda Dmowskiego, a kto ostatni na okrążeniu, temu smycz na szyję i zwis na trakcji tramwajowej. Nie ma litości dla skurwysynów! Trzysta siedemdziesiąt tysięcy widzów i rośnie.
Google zatrzasnęło jutiuba już po Nowym Jorku, ale nic to, jutiubujemy się na cały świat przez inne serwisy, arabskie, azjatyckie, latynoskie.
— Chodź z nami! Bo prześpisz tu karnawał swojego życia. — Nalewam whisky do plastikowego kubka i wychylam go do dna. — Khr! Cały Ursynów idzie jutro na Zatokę Świń! Nasadzimy świnie na rożna i upieczemy na złoto!
Wciąż płynę na haju rewolucji i nie wyobrażam sobie, żeby Marek mógł nie podzielać mojego uniesienia. Na tablecie — a powybieraliśmy sobie z łupów najnowsze tablety i telefony — pokazuję mu bucospady. W snopach reflektorów reklamowych wycelowanych na elewacje Pałacu Kultury widać lecące w dół kukiełki ludzkie. Wczorajszy bucospad z Mostu Siekierkowskiego nie był tak efektowny. Dzisiaj na północą stronę Placu Defilad fruną ministrowie, generałowie i posłowie (jutiub z góry i z dołu), na wschód kopa w tyłek dostają celebryci, aktorzęta, glamourzęta, a na południu spadają na bruk dziennikarze, autorytety primetime’owe, intelektualiści kurwy, wszyscy TVNowcy, Agorowcy i Polsatowcy (jutiub z pionowego lotu na pysk). Zachód zaś, zachód jest dla milionerów.
Ale oczy Marka błądzą po innych horyzontach, po gąszczach cytatów i wykresów pokrywających wyblakłe tapety, po suficie spękanym, na którym też coś nabazgrolił — zadzieram głowę, kręci mi się w głowie — nabazgrolił orła w koronie zwiniętego ouroborosowo i zjadającego własny ogon białopierzasty.
— I ile to wszystko potrwa, jak ci się zdaje? — Błądząc wzrokiem, sam błądzi Marek po pokoju, umazane tuszem i gulaszem palce suną po ścianach, papierach, śmieciach, cegłach, deskach. — Dzień jeszcze? Tydzień? Miesiąc? — Dotarłszy do ciemnej kuchni, wyrywa wbity w odrzwia stary nóż do owoców. — Skończą się zapasy, pogoda się zepsuje, padnie net — nastanie nowy świat. Ale jaki świat?
Przez moment bałem się, co też on zamierza tym nożem — czy aby nie wyrżnie sobie teraz jakiegoś biblijnego kabalizmu tępym ostrzem na czole. (Wywalili go ze szkoły, gdy na plakacie antykoncepcji w głównym holu namazał swoją krwią adresy wszystkich dziwek wicedyrektora).
Ale on jest już z powrotem przy oknie i stawia tu nóż na sztorc na parapecie, spoglądając mi przy tym prosto w oczy niczym rewolwerowiec ze spaghetti westernu. Aż się cofam o krok, aż prawie trzeźwieję.
Nóż się przewraca. Marek z powrotem stawia go na szpicu. Nóż się przewraca w przeciwną stronę. Stawia go po raz trzeci; nóż wypada za okno.
— To jest właśnie ten moment! — chrypie, po czym dolewa sobie whisky. — Teraz jest ten punkt, gdy System może się przeważyć w dowolnym kierunku, punkt krytycznej nierównowagi, otwartych możliwości: jutro może przynieść WSZYSTKO.
— Wiem! — śmieję się, aż mi przepona łopocze. — Wiem! Możemy wszystko! Wszystko wolno! Robimy, co chcemy!
— Wytrąciliście świat z równowagi, to wam się udało. A teraz, teraz cała rzecz w tym, w którą stronę on upadnie.
I wbija się w kąt, między wysokie piramidy starych książek i rulony jakichś map czy plakatów (goła dupa z Playboya sąsiaduje z planem taktycznym Helmowego Jaru), i wyciąga stamtąd swoje zapiski drogocenne, mianowicie gazetowe płachty Parkietu i International Herald Tribune sprzed dwóch, trzech lat, na których to węglowym rysikiem wykaligrafował panoramiczne algorytmy na dobre dwadzieścia metrów kwadratowych. Przykrywa tymi płachtami całą podłogę — pokój, kuchnia mikroskopijna, jeszcze mniejszy przedpokój, nawet w łazience wzdłuż wanny przerdzewiałej położył żółte dzienniki — i depcze po nich gołymi stopami, i prowadzi mnie po nich za rękę, wskazując niedopałkiem węzły mistyczne, rozgałęzienia przeznaczeń, bifurkacje tarotowych ciągów i katarakty gugla-trendów. Pewien absolutnie, że ja rozumiem, co on tu naprorokował hurtowo Polsce i światu.
Jest już dobrze po połowie nocy, po butelce whisky, dwóch winach i czterech skrętach, kiedy Marek, stojąc pośródku spirali splecionej z wyciętych z gazet tłustych nagłówków, objęty zza pleców koroną blasku pożarów bijącego z wysokościowców, z rękoma, całymi w tych dziarach druida, wzniesionymi wysoko nad skołtunioną fryzurę, do rytmu dalekich strzelanin i wybuchów (ambasady Ruskich i Jankesów nadal się bronią) wygłasza swoje kalkulacje-kryptomancje:
— Gdy Wiedźmin zajmie Belweder, a Wernyhora wypatroszy Schwarzeneggera, ty, po pierwsze, zastanowisz się. Czy ciebie w ogóle obchodzi, co się stanie po rewolucji? Jak już zgasną pożary i zabraknie wrogów? Zaspokoicie swoją żądzę mordu na urzędasach, i co potem? Kogo będziecie mordować? Z kogo zrobicie kozły ofiarne? No nie wierzę, kurwa, nie wierzę, że wszystkim tak odbiło.
— Tobie widać nie.
Tylko macha w odpowiedzi.
— Zastanów się. Obchodzi cię to w ogóle?
Teraz, z perspektywy czasu wiem, że żaden z nas nie miał racji. Siedzimy okrakiem na kolejnych falach sinusoidy. Rewolucja, budowanie nowego ładu, procesy gnilne, niezadowolenie, rewolucja. Nowe Systemy. Anarchia. Wszystko nierozerwalnie z sobą związane.
Milczę. Nie muszę odpowiadać. Robi mi się jednak wstyd. Za mało, żeby odpowiedzieć „tak”, ale wystarczająco, żeby przestać namawiać Marka na nasze zabawy. Więc milczę.
On uznaje to za potwierdzenie.
– Wiem, że są jeszcze inni tacy jak ja. Mam Plany. Utopia tylko dlatego jest Utopią, że wyewoluowała z Systemu. Który wy właśnie rozwalacie. A są inni tacy jak ja. Wiem, że się ze mną zgadzasz.
— Bo jestem pijany – parskam. Ale już jakoś niepewnie.
Marek śmieje się — nieprzyjemnie, chrapliwie.
— Chwiejesz się. Jak ten cholerny nóż, jak ten cholerny świat, który rozwalacie do rytmu radosnych marszy zwycięstwa. Taki macie teraz soundtrack, jasne. Ale zaraz się włączy requiem.
— Prześpij się, stary.
Posyła mi spojrzenie skopanego psa. Nagle zrywa się do biegu, pędzi do drzwi. Rad nierad, ruszam za nim. Nie zostawię go przecież, zaćpanego psychola.
Biegnie po schodach, wypada w pomarańczową noc.
— Marek, pogrzmociło cię? Jak im zaczniesz wykładać te swoje koncepty, zatłuką cię bez wahania.
I dopiero słyszę, co właściwie powiedziałem.
– Chodź, stary. Wrócimy do mieszkania. Powiesz mi, co robić. Pokażesz swoje plany.
Uśmiechnięty tryumfalnie Marek chowa się w budynku. Odwracam się plecami do rozgorączkowanego tłumu i podążam za Szalonym Kapelusznikiem.
I znowu siedzę na kanapie, sączę starszą niż ode mnie whisky, która jednak już mi tak nie smakuje, a Marek biega po swoich Planach niczym kogut bez łba.
— Musimy odbudować, co rozwaliliście!
Podrywam głowę, trafił mnie tym prosto w serce.
— I to jest twoje cudowne remedium?!
Kiwa radośnie w odpowiedzi.
— Ty chory jesteś, Marek.
— Nie ma dokąd pójść. Skończyły się czasy stabilizacji i dobrobytu! Teraz jesteśmy mięsem. To już zdołałeś zauważyć. Szlachetne idee wyparowały z tłumu. Co pozostało? Cholerny instynkt stadny. Jeden morduje, reszta idzie za nim, boją się odłączyć. Poczekamy jeszcze jeden dzień. Teraz tej lawiny nie zatrzymamy. Ale przyjdzie punkt krytyczny, i wtedy damy im do myślenia. Moje koncepty, to wszystko — cóż, to ołówek na papierze. Ale spokojnie. Przyjdzie chwila, trzeba będzie ich złapać za pyski. Bo kto to wszystko zaczął?
Wzruszam ramionami. Nie wiem.
— Właśnie! Jakiś bezimienny frustrat! Gdybyście wiedzieli, kto, obwołalibyście go wodzem. Przywódcą. Szefem. A ktoś musi się nim stać, prędzej czy później. – Wbija we mnie wzrok. – Dlaczego nie miałbyś nim być ty?
— Ja? — Ja przywódcą, ja wodzem, już to widzę, pójdzie za mną dwóch kumpli ślepych i pies sąsiada.
— A kim był Wałęsa przed strajkami? Kim był Robespierre przed rewolucją francuską? To nie pioruny robią burzę — to burza robi pioruny. — Prawie stepuje na tych swoich mapach przyszłości, mną mu się pod stopami stare gazety. — Znajdziesz się w odpowiednim miejscu w odpowiedniej chwili, na przecięciu linii napięć, u zbiegu potencjalności — i moc burzy przepłynie przez ciebie jak prąd kablem odkrytym.
I podrywa mnie z kanapy, i przestawia tu i tam po spiętrzonych planszach papierowych niczym figurkę herosa po mapach bitewnego RPGa.
— Tu, tu i wtedy! Gdy Wiedźmin zajmie Belweder, a Wernyhora wypatroszy Schwarzeneggera, ty będziesz gotów, staniesz przeciwko fali i zawrócisz falę, ty przywrócisz układ współrzędnych, dół i górę, wschód i zachód, początek i koniec. Zbierzesz symbole starego porządku, bo kto rządzi symbolami, ten rządzi snami i marzeniami. Odtworzysz ruch wzajemnej pomocy, bo tak się gromadzi kapitał ludzki. Postawisz z powrotem padniętą sieć, tak zyskasz ich dozgonną wdzięczność. Patrz! Tu masz ścieżki strategii, krok po kroku. W pierwszym tygodniu… Zapamiętasz? Musisz zapamiętać!
— Taa, jasne, zapamiętam.
Oczywiście zapomniałem o wszystkim i wszystko wyparłem, aż minęło kilka kolejnych nocy karnawału (wzięliśmy Istambuł, wzięliśmy Syndey), i jest ranek kacowy dnia ósmego i idziemy sobie brzegiem Wisły i strzelamy do napuchniętych zwłok kołyszących się na falach, a tu Barakuda powiada:
— Elfy siadły na Ujazdowie.
— Co?
I pokazuje nam na telefonie, live from Belweder Palace, jak to chłopaki z Antypolityki, wszyscy w cosplayach, miecze, łuki, zbroje, buźki obmalowane, włosy ufarbowane, przepędzają ostatnich wartowników i wywieszają w oknach prezydenta flagi Białego Wilka, a jeden paker białowłos z dwoma mieczami na plecach staje na krawędzi dachu i szcza wysokim łukiem na dziedziniec dostojny.
Tu już mi zadzwonił mały alarm pod czaszką i przypomniały mi się — mętnie bo mętnie — popaprane proroctwa Marka z owego wieczora.
Ale nic. Ale gęba zatrzask i trawię to w cichym zgryzie. Może przypadek. Może minie.
Tylko że nazajutrz znowu takie cudo: biegniemy za niedobitkami z NBP-u przez plac Powstańców Warszawy i nad ostatnią z gigantycznych reklam na Prudentialu, tam, gdzie na początku wieszali maklerów i biskupów, odbywa się teraz istna komedia slapstickowa. Oto skini łysole, zbrojni kijami i łańcuchami, ścigają po górnym gzymsie jakiegoś dziada łachmaniarza, ten się w desperacji rzuca w bok, w przepaść, drąc reklamę i odgrywając scenę tak hollywoodzką, że pół ulicy staje i jutiubuje hecę z poziomu chodnika: jak dziadyga pruje dziesiątki metrów w dół przez środek olbrzymiej reklamy nowego Terminatora, z komputerowo odmłodzonym Schwarzeneggerem półmaszynowym pośrodku, płachta rozrywa się pionowo na dwa, a dziadyga w końcu jakoś ląduje na wysokości pierwszego piętra. Dostaje oklaski i pierwsze miejsce w jutiubach dnia, pod tagiem „Wernyhora” - bo nikt nie wie, kim on jest, a wygląda wypisz-wymaluj jak Wernyhora. Więc się z miejsca przyjmuje.
Oho, myślę sobie, szajba wypływa na wierzch. Trzeba spieprzać, zanim rzeczywiście piorun przejdzie po mnie jak po gołym drucie. Po co kusić licho.
— Słuchaj, a to nie dzisiaj wieczór Zerek wyprawia się do Berlina?
Miśka jest na bieżąco ze wszystkimi imprezami w Europie.
— Pojutrze TechnoAnarchy idzie przez Tiergarten, wpisz mu się na listę.
Nigdy nie byłem fanem parad techno, ale gdzie się lepiej schować przed przeznaczeniem niż w milionowym tłumie?
— Dobra, to ja się wylogowuję na tydzień, stay frosty.
Miśka przybija piątkę i biegnę do domu spakować się na jeden plecak.
Tknęło mnie już pod blokiem — żadnej dzieciarni na parkingu, nikt nie strzela do samochodów i nie tańczy na betonie — ale dopiero na klatce włosy stają mi dęba i chwytam za pistolet; za późno, zostawili człowieka na półpiętrze i ten byczek zrywny wybija mi z dłoni gnata, zanim w ogóle odbezpieczę mojego ślicznego Walthera zdobytego na psach.
— Spierdalaj, pedalczyku, pókim słodki.
— Ale ja mieszkam tutaj!
— Białe Pięści trzepią blok, wrócisz, jak się zadowolimy.
Nie mam pojęcia, kto to są te Białe Pięści, pewnie kolejna samowładna ekipa z dzielni, dwóch pakerów plus tuzin ćpunów, ale nieszczęście moje, że trafiłem właśnie na pakera. Trzyma i nie puści.
Widzę uchylone drzwi mieszkań, worki z łupami na klatce, widzę wycieraczkę i ubrania luzem rzucone przez próg mojego mieszkania, ruch świateł i cieni w środku. Trzepią blok, rany boskie — jak trzepaliśmy buc-osiedla w Modlinie, mało kto uszedł cały.
— Puszczaj, moi tam są!
— Nasi, pedalczyku, nasi, wszystko jest nasze. Nie słyszałeś? Nasz czas! Nasz czas!
Na co walę go z czółka i prę do mieszkania. Rzutem przez próg wymknąwszy się z jego łapsk niedźwiedzich, zatrzaskuję za sobą drzwi.
— Jesteście? Hej, jesteście? Wróciłem!
Mama blada jak duch, skurczona w babuszkę nagle o ćwierć wieku starszą, łapie dech niemo, bo odebrało jej mowę, może tylko patrzeć, jak dwóch żuli z maczetami i łomami wywraca meble, rozbija naczynia, wysypuje zapasy ze spiżarki, tłucze szkło i elektronikę; a trzecia Biała Pięść, bysio prawie kwadratowy, pcha łapska pod sukienkę zapłakanej Juleńki i rapuje jej do ucha litanię gwałtu.
Musiało mnie zaćmić. Rzuciłem się naprzód jak dzik, bysio kwadrat ciepnął mnie czymś przez łeb, no i leżę na podłodze i krwawię soczyście, a oni filmują mnie w kółko, roześmiani, i tyle zyskałem, że Juleńka umknęła do mamy, i tam płacze, skulona razem z nią w kącie.
Zaczynam w bezsilnej wściekłości krzyczeć na Pięści, a ponieważ tak naprawdę nie mam pojęcia, co powiedzieć, najprędzej schodzi mi z języka gadka cudza, piana z wierzchu pamięci, jego, jego słowa:
— Nas i wszystkich pomordujecie, i kogo wtedy będziecie mordować, kogo?! Jak stado, dzikie stado! Jeden gwałci i wszyscy idą za nim! Na swoje rodziny też ich poprowadzisz, co, cwaniaku? Na własną matkę pójdziesz z kijem? Wszystko zniszczysz, bo tak fajnie jest tłuc i palić!
Miałem siedemnaście lat i pożarłem świat; przyszło mi wyrzygać go z powrotem.
— Ooo, taki hiros? No to pokaże, co potrafi!
Bysio stawia mnie kopniakiem do pionu. Z łazienki wyłonił się jeszcze jeden Pięściak, ospowaty chuderlak z niedopiętym rozporkiem i dubeltówką pod pachą. Ledwo zoczył akcję, też wyciąga z kieszeni komórkę i filmuje mnie ze śmiechem, zakrwawionego, obitego.
Nie puszczą mnie. Nie puszczą mamy i Juleńki. Nie mam co nawet prosić, sam bym siebie nie puścił, widzę się przecież ich oczyma, tak patrzyłem na dziesiątki frajerów przed fatalną wizytą u Marka: prawie-buc, prawie-Oni. Odpowiedzialność! Porządek! Rodzina! Da się tylko wyśmiać i wyszydzić. Nie ma żadnej empatii między nami, empatia jest niemożliwa — jak między kibolami i psiarnią pancerną z pałami i tarczami, jak między robolami wąsaczami i hipsterstwem III RP, między dziećmi i dorosłymi. Nie ma mostów, nie ma ję-zyków, uczuć.
— No, pokaże!
I bysiu teatralnie podwija rękawy i napina muskuły. Biała Pięść zaciska pięści.
Choćbym go pokonał, nic to przecież nie da — następny Pięściak wyjmie gnata i strzeli mi w czółko. Nie ujdę z życiem, nie.
Krew zalewa oczy. Obracam się w ciasnym kręgu Białych Pięści, zwierzę zagonione w pułapkę, lew otoczony przez szakale. A każdy szakal ma w łapie telefon albo tablet i filmuje mnie na zbliżeniu high definition. I jaka mozaika kolorów na tych ekranach: białe włosy, czerwone plamy, żółty T-shirt. Już od podstawówki, jak bym się nie czesał, zawsze wychodzi fryzura szalonego dyrygenta.
Empatia jest niemożliwa — możliwa jest tylko zabawa jutiubowa.
Otwieram paszczę jakbym miał wyrzygać całą Warszawę i ryczę najdzikszy ryk blokowiska i telewizji. Zrywam z włosów gumkę i rozpuszczam białą grzywę, aż splątane loki opadają mi także na oczy.
Nie stanę do pozy bokserskiej — zanim zdumiony bysio kwadrat dochodzi do siebie, skaczę na niego zaiste jak lew i wgryzam się mu w ucho, policzek, krtań.
— Przechuj.
— Bierzesz go, Tyson!
— Uuu, jaki zwierzak…!
— Gryź! Gryź! Gryź! Gryź!
Im głośniej skandują, tym bliżej jestem zwycięstwa. Otaczają mnie uniesione ręce z telefonami i tabletami, a ja gryzę i warczę i odstawiam pełny teatr reality gore, a oni nagrywają i strumieniują go na żywo, bo wiedzą, że świat patrzy, żyją w świecie, który zawsze patrzy.
Wstaję, rozmazując krew bysia po twarzy i T-shircie. Potrząsam białą grzywą i ryczę przeciągle prosto w ich obiektywy.
— He, he, zajebisty koleś.
Zajebistych kolesiów się nie wiesza.
Nic mi nie zrobią, straciliby sto tysięcy lajków. Spokojnie wyjmuję dubeltówkę z rąk chuderlaka. Teraz wyjdą z mieszkania, chichocząc i żartując, błyskawicznie zapomniawszy o kumplu kwadracie, lecz nadal mnie filmując, zoom out, filmując mnie stojącego w progu kuchni ze strzelbą wymierzoną w obiektyw, pod lwią grzywą i z orkową pieczęcią krwi na wykrzywionej twarzy. Share it!
Na blogu WarsawRiot do wieczora nabiło 700K widzów, i dalej poszło wiralem. LEW CZERNIAKOWA RULEZ. (I tylko mama i Juleńka patrzą odtąd na mnie tak dziwnie).
A sklejony z rzeźnią jajcarską wiralował mój krzyk na tekście Marka. Wszystko zniszczysz, bo tak fajnie jest tłuc i palić! I kiedy inni zaczęli powtarzać te same oczywistości, mieli już na nie słowa i mieli mema zaraźliwego — był to Ryk Lwa. Burza robi pioruny.
Tydzień później siedzimy przy resztkach nieświeżego sushi w Złotych Tarasach, ja, Gargamel, Kurzman z Pragi, Blekota i Staruch, każdy z połową dzielnicy kłopotów na głowie, i gadka jest taka:
— Nie ma prądu.
— Nie ma ciepłej wody.
— Nie ma, kurwa, śmieciarzy.
Staruch się śmieje. Na co Kurzman podsuwa mu pod nos miskę zaśmierdłej ryby.
— Masz, powąchaj sobie miasto bez śmieciarzy. Ty będziesz sprzątał?
Bekam przeciągle po japońskim piwie, po czym stwierdzam:
— Dorośli sprzątają.
— Coś powiedział?
— Kto po nas posprząta? No chyba dorośli, skoro nie my.
Zapada kwaśne milczenie. Wcale nie jestem przy tym stole najmłodszy, Blekota nie skończył w poprawczaku nawet podstawówki.
Przez falistą szklaną ścianę Tarasów widzimy szarą smugę pożarów za Rondem Dmowskiego.
Gargamel sprawdza na tablecie, ale znajduje jeszcze inny ogień filmowany na żywo z trzech stron.
— Dzieciarnia podpaliła Łazienki. Pytanie: gasić? Kto? Jak?
Kurzman wskazuje pałeczkami pstrokatych wystrojeńców, którzy obsiedli tarasy, nieruchome schody ruchome, stoliki i wybebeszone wnętrzności butików, wszyscy wystrojeni właśnie w najdroższe ciuchy i błyskotki ze splądrowanej galerii.
— Trzeci dzień nie będzie prądu, nie będą mogli grać na konsolach i doładować swoich smartfonów — zaraz przyjdą i zjedzą nas na surowo.
— Wcześniej, wcześniej: jak padną nadajniki i stracą zasięg.
— Wiesz, o co wczoraj pyta mnie ten mały ludożerca z bidula na Bielanach? „Kto robi psy?” Bo chciałby sobie odstrzelić gliniarza mundurowego — ale już nie ma gliniarzy mundurowych, nie ma kogo odstrzeliwać. — I dla zaznaczenia metafizycznej wagi pytania Kurzman wznosi w górę paluch z sygnetem jak złota śliwka. — Kto robi psy, panowie? Kto robi psy?
— Ba!
— Kto robi śmieciarzy — dodaję półgębkiem.
— Ubierzemy buców na pomarańczowo i puścimy z miotłami i łopatami na miasto.
— I kto ich będzie pilnował?
— Ale gdzie znajdziesz jeszcze tylu buców żywych?
— Ten jest buc — mlaska Blekota — kogo ja powiem, że buc.
— A buców trzeba tłuc.
— Tłuc buców, tłuc! — Walimy do rytmu szklankami w stół. — Tłuc, tłuc! Tłuc, tłuc!
I oddech, pauza.
Jemy.
Bekamy.
Po dłuższej chwili:
— Słyszeliście, kto się organizuje na zajęcie Paryża? — Gargamel puszcza wokół stolika francuskiego jutiuba. — Szarańcza Islamu.
— Musimy się dogadać z ekipą szpitala na Banacha — podejmuje Kurzman. — Mam już dwudziestu do połatania, będzie gorzej. Blokowiska struły się jakimiś gównami rozgrabionymi z magazynów Tesco. Jest plotka, że wszystkie te jebane hipersupermegamarkety specjalnie pozatruwały swoje zapasy, bo zanim ich chuje dyrektorskie Niemce, Francuzy i Jankesy pouciekały z Polski, takie rozkazy dały: truć Polaków — i to są już tysiące luda z kiszkami skręconymi w supły. A spróbuj znaleźć teraz w mieście jakiego doktora! Zapadli się pod ziemię.
— Doktorów wieszaliśmy na stetoskopach i lewatywowali benzyną — przypominam rzeczowo. — Za łapówki, kolejki oraz całokształt bucówy.
— Nie musieli niczego specjalnie zatruwać — burczy Blekota, wydłubując sobie z mozołem skorupkę krewetki zmiędzy dziąsła i zęba. — Lidle i Biedronki truły nas w imię zasad.
— Skręciło im kiszki z przejedzenia, jak się nagle dorwali do miliona puszek z kawiorem — stwierdza Staruch, dopychając sobie paszczę ciepłym ryżem.
— Zatchniesz się — przepowiadam mu serdecznie.
Chciał mi odpowiedzieć ze stosowną pogardą, ale ryż go dławi, krztusi się nasz Staruch i wybałusza gały i garbi nad blatem w zapaśniczym napięciu, aż wreszcie parska i eksploduje ryżem z paszczy na wszystkie strony.
Podrywam się, opluty, uchodzę spod ryżorzygu.
Kurzman za mną.
— Wiesz, co my tu robimy? — pyta sarkastycznie, wytrzepując sobie lepkie ziarna z włosów.
— Co?
— Rząd.
Pierwszy odruch: zaprzeczyć. Ale Marek siedzi we mnie na dobre, jego nóż nierównowagi i runografie losu, siedzi głęboko, i nie wyprę się już Markowej pasji w ryku lwa.
— Miesiąc, dwa — pokazuję na Blekotę obwieszonego siedmioma złotymi łańcuchami i w kurtce skórzanej Gucciego — i to my będziemy buce, widzisz to, buce patentowane.
— No ale co zrobisz? Albo zostawiamy wszystko jak jest, chaos bez końca, i za chwilę już nie da się tu żyć, ludzie uciekną gdzieś na wieś, do średniowiecza, kur, świń i kapusty, albo się jakoś zorganizujemy, ktoś utrzyma elektrownie, ktoś dopilnuje oczyszczalni ścieków, ktoś uprzątnie ulice, będzie chronił i zaopatrywał szpitale i domy starców, i tak dalej, i wtedy — co? — wtedy masz organizację, czyli kogoś na górze, kogoś trzymającego to wszystko w garści.
— Nas.
— Nas.
Wymieniamy spojrzenia, w których jest wszystko: rozbawienie, gorycz, rezygnacja, gniew, lęk, satysfakcja, zmęczenie, podniecenie.
— Więc bez różnicy? Jak się nie obrócisz, dupa na tronie?
Wyjmuję tablet i pokazuję mu ujęcie na nasz tu stolik z sushi, z lewa, z prawa, z góry, z dołu, a ilu filmuje nas na privie, nie wiadomo, bo filmują wszyscy: trójkę przy stoliku i te dwie figurki z boku — to ja i Kurzman rozmawiający, ja wyjmujący tablet i pokazujący mu to ujęcie: na którym stoimy i oglądamy siebie, stojących i oglądających.
— To, to jest różnica!
- Że niby co? Każdy na ekranie i władza podglądana jak porno?
— Każdy na ekranie i władza jak porno.
Kurzman się krzywi sceptycznie.
— Ale jak w praktyce? Mieliby głosować lajkami na nasze polityki? To sam wiesz, kto zostanie w lajkokracji prezydentem wszechświata: jełop najdowcipniej bekający do rytmu disco-polo. — I sam odbekuje ironię głęboką. — No powiedz: jak, jak?
Ja tego nie wiem. Ale wiem, kto wie.
I tym razem nawiedzam Marka nie czekając pory wieczornej, w ciepłym słońcu popołudnia, w trakcie długiej sjesty miasta przejedzonego gwałtem i rozpustą. Zadzwoniłbym, ale Marek oczywiście nie używa telefonu, nie ma komputera. Muszę się pofatygować osobiście.
Wchodzę, drzwi otwarte, wchodzę i od progu wiem: byli tu przede mną. Lokal wyczyszczony do nagich murów, także tynki i tapety zdarte — bo one też stanowiły archiwum wiedzy tajemnej. Nawet nie ma gdzie urządzić schowka sekretnego w tej klitce; zaglądam do kuchenki ciemnej i to już całe mieszkanie. Nie ma Marka i nie ma jego Planów.
W kuchni cuchnie, jak pamiętam, że cuchnęło: pod zlewozmywakiem worki śmieci, a sam zlew — sprawdzam — nadal mokry.
Nadal mokry. Kiedy tu byli? Dzisiaj, no, może w nocy, nie dawniej.
Wyjmuję smartfon i szukam po świeżych nagraniach, sortując geograficznie — kto wrzucał coś dzisiaj z ulicy Marka, z okolic. Zajmuje mi to kwadrans, ale w końcu dostrzegam w tle filmiku pijanego bikera czterech pajaców w za dużych gatniturach, jak wloką tu Marka za włosy i dźwigają wielkie foliowe worki, niechybnie wypchane dorobkiem jego szaleństwa. Giną mi z ujęcia na skrzyżowaniu. Trzeba by zacząć nowego searcha wedle miejsca i czasu.
Dzwonię do Miśki.
— Znasz tych klientów?
— Marna jakość, czekaj, zbliżę stopklatkę. Mhm. To lokalsi?
— Chuj ich wie. Świeżo po splądrowaniu Versace czy innego Zegny, patrz, jak na nich garniaki wiszą.
— Wrzucę na LEO.
Wrzuca. Siedzę na parapecie Marka i palę papierosa. Pod palcami szrama po nożu wszechmożliwości. Miasto ziewa dymami i ciepłą parą gnijących śmietnisk.
LEO urodził się jako fanklub Ryku Lwa, ale prosta społecznościówka dla wymiany opinii momentalnie zmieniła się w sieć oddolnej samopomocy pod hasłem właśnie Ryku Lwa: ktoś wie, jak naprawić pralkę, ktoś inny ma zapas potrzebnego leku, sąsiedzi tworzą straż osiedla, dwa bloki dalej mieszka dentysta, a grupa z sąsiedniej ulicy zbiera konwój na podróż do Krakowa — i tak oto wyłania się coś na kształt samorządu w mieście chaosu. Obecnie największy projekt LEO polega na zebraniu speców od IT i zabezpieczeniu pokrycia miasta przez sieć. Równolegle rośnie w LEO dział identyfikacji: kto zginął, kto zaginął, kto gdzie kiedy widział syna, ojca, wujka, męża. Istnieją fora poświęcone poszczególnym dzielnicom i osiedlom. Wczoraj stanęła wersja wrocławska: LEO-BRESLAU. Ryk Lwa franczyzuje się na Polskę.
Po dwudziestu minutach lwiątka zidentyfikowały drugiego z workowych. Niejaki Dybuk, Jan Alojzy. Z takim nazwiskiem nic dziwnego, że żyje wyłącznie pod ksywą: Majster.
Dzwonię do Majstra.
— Lew tutaj. Zobacz na fotkę — ślę mu jego stopklatkę z Markiem — co to za dzieło?
— Zaraz, o co chodzi?
— Widzę przecież, że fest organizacja. Nie? Przyszliście, zabrali, poszli. Więc pytam grzecznie.
— Wielka mi rzecz, czystka w dziupli zasmarkanej.
— Wy czyja ekipa?
— Mundzia.
— Zaprosisz mnie do Mundzia, Lew pogada z Mundziem.
— Lew pogada.
Mundzio trzyma Marka na łańcuchu obkręconym wokół jednej z rur akustycznych wyrastających spod ziemi na skwerze przed Centrum Nauki Kopernik. Marek porusza się na czworakach po okrągłym placyku, w granicach wymalowanego na nim graffiti ukazującego błękitne Słońce w kolczastej koronie fraktalowych dżetów. Mundzio wydłubał Markowi lewe oko i pogruchotał kości stóp.
Są jeszcze inni tacy jak ja. Mam Plany. Cóż, oni też mają swoje Plany.
Ale mocno wątpię, czy Mundzio jest jednym z nich. W drodze guglnąłem go po reputacji. Przed rewolucją prowadził największą agencję castingową w Warszawie. Teraz zaś setka mięśniaków z jego stajni, którzy latami bezskutecznie startowali do ról zakapiorów i gliniarzy, może nareszcie odgrywać gangsterkę w realu. Uczyli się efekciarskiego skurwysyństwa od Bogusława Lindy i cierpliwie pompowali muskuły pod Vina Diesela; i oto wybiła ich godzina.
— Co znowu? Podatek od litości?
— Kumpla mi zwinąłeś.
— Trzeba go było sobie na smyczy trzymać, syneczku.
Mundzio siedzi na murku ponad brzegiem Wisły, Majster przysiadł obok, nie odstąpi szefa (albowiem wiadome jest całemu światu, iż LEW GRYZIE). Ponadto oczywiście nagrywa mnie z biodra, w chwycie rewolwerowca.
W SUVie opodal Mundzio ma całą ekipę aktorów-gangsterów, bawią się prawdziwą bronią wielkokalibrową, ciężką i kanciastą, niczym dzieci obdarowane najnowszymi transformerami, i przymierzają we wstecznych lusterkach przeciwsłoneczne okulary.
— Zawsze jest jakiś deal do zrobienia. — Częstuję Mundzia cygarem kubańskim; odmawia. — Dla mnie to sprawa osobista, ale dla ciebie? No powiedz, na co ci on? Będziesz go karmił dżdżownicami i szczuł wróblami?
— Albo spławię pokrakę w Wiśle. Taki mam apetyt dzisiaj. — I kroi sobie pomarańczę, i żuje powoli, opalając klatę i buźkę, Raybany na nosie, dwa zegarki ministerialne na nadgarstku. — Serio, deal to już zrobiłem: chcieli go dostarczonego na czas i miejsce, to dostarczyłem. Z nimi się targuj.
— Z kim? Czym ci zapłacili?
Pieniądze nie mają wartości, akcje, fundusze, obligacje nie mają wartości, nic już nie ma wartości.
— A jak myślisz, mały, czym? Świętym spokojem. Taki Dubaj czy sułtanat Brunei nadal stoją, nie będę się przecież męczył na stare lata w tym bagnie zawiści i frustracji. — Wskazuje ostatnią ćwiartką pomarańczy bajkowo słoneczny pejzaż Warszawy. — Mam tak samo jak ty miasto moje, a w nim: żadnych Polaków i żadnych podatków. — Śmieje się mi się w twarz z fałszywą sympatią. — No, no, nie udawaj! Jaka różnica? Przedtem było dokładnie tak samo: połowa tylko kombinowała, jak spierdolić stąd do normalnego świata, a druga połowa zazdrościła tamtym, że w ogóle mogą spierdalać.
Spoglądam na Marka. Wyskrobuje coś kamykiem na rurze, półślepy, ale nadal obsesyjnie skupiony na swoich niewidzialnych prawdach i świętych tajemnicach.
— Zabiorą go? Kiedy?
Mundzio zerka na jeden zegarek, następnie konsultuje godzinę z drugim, po czym wraca do pierwszego, coby się jeszcze nacieszyć rolexowym sekundnikiem.
— Za dwie godziny i szesnaście minut.
— Kto?
Nie patrzy na mnie, przekłada nóż z ręki do ręki, sprawdza jego ostrość koniuszkiem palca. Bawi się mną! Co za spektakl! Wszystko starannie wyreżyserowane, każdy gest zaplanowany, obliczony pod publikę. Całość idzie live na pół Polski z Majstrowego fona.
Teraz mój ruch, najwyższa pora okazać zniecierpliwienie.
— No kto? — ponaglam łysego kpa.
Napotykam jego wzrok, lodowato niebieskie tęczówki. Wreszcie przemawia, przyozdabiając twarz uśmiechem perłowo-protetycznym:
— Och, Leo, to żadna tajemnica. Zabiorą go koledzy Brytole. Dżentelmeni.
Zaraz, zaraz! On chyba nie mówi o The League of Extraordinary Gentlemen Eaters…?
- Że niby Liga? — wybucham. — Co za kit mi wciskasz?
- Żaden kit, Lewuś. I'm serious. — Przykłada dłoń do serca. — Serio jestem. Powaga.
Stoję oniemiały pośrodku placu, zbił mnie cholernik z pantałyku. Trafiony, zatopiony. Jeśli się nie ruszę, czegoś nie powiem, zaraz mi wszystkie ratingi polecą na łeb na szyję.
Nie no, kurwa, przecież to niemożliwe. Wkręcają mnie.
— Od kiedy to Pożeracze biorą na ząb zwykłych chłopaków z dzielni, ha?
— Liga zawsze chciała i chce tylko jednej rzeczy: ludzi "ekstraordynaryjnych". A twój kumpel — wskazuje nożem na Marka, zniża głos — jest bardzo, mhm, bardzo niezwykły. Angole chętnie poznają go bliżej, najbliżej, od środka.
Lodowaty dreszcz spływa mi wzdłuż kręgosłupa.
Zjedzą Marka. Pożrą go.
To od nich przyszła moda na kanibalizm, od Pożeraczy. Trzeciego dnia zamieszek w Londynie, gdy całe The City stanęło w ogniu, grupa anonimowych blokersów wyciągnęła brytyjskiego premiera z jego penthousu i skonsumowała na oczach świata. Streamowali wszystko na żywo, dwadzieścia milionów widzów spijało każdą sekundę widowiska. Buc zemdlał zanim Mr Rabbit zdążył otworzyć mu klatkę piersiową i wykroić bijące serce. Jucha koloru burgunda tryskała na prawo i lewo. Trzydzieści milionów widzów! Wszystkie łącza przeciążone, lagi po kilka sekund, serwery padały jak muchy.
Zeżarli ministerski mięsień na surowo. Publika oszalała. Lajki poszły w setki milionów.
Pojawili się znikąd. Liga Zjadaczy Dżentelmenów, Pożeracze — Mr Rabbit, Mr Dodge, Mr Sparrow — trójka bezimiennych ukrytych za maskami. Wyrośli na prawdziwych herosów kultury gore.
I teraz oni zjedzą Marka. Fuck, fuck, fuck!
— Czemu on? — Głos mi się łamie. — Czemu akurat jego?!
Mundzio wykonuje szeroki gest.
— Niektóre ludy pierwotne praktykowały rytualne zjadanie ciał zabitych wrogów. Miało to zapewnić przejęcie ich mocy, wiedzy, talentów. Innymi słowy: jesteś tym, co jesz. — Zaśmiał się, spoglądając na Marka z ukosa — Oni zjedzą jego mózg. Rozumiesz? Zeżrą mu mózg.
Kurzman częstuje profesora Truszyńskiego miętusami jakby karmił ulubionego chomika.
— Dajesz, doktorku, nie trzymaj Lwa głodnego.
— Nie mam czasu, do cholery, dwie godziny, i Mundzio odlatuje razem z Markiem. Nie kuś go słodkościami, tylko trzepnij w ucho, może włączy się dziadkowi turbodoładowanie.
Kurzman wali profesora na odlew, ale odlew Kurzmana to ciężki sierpowy zwykłego zjadacza chleba, i Truszyński wypada zupełnie poza kadr. Następuje kilkanaście sekund chaosu i pokrzykiwań; unoszę wzrok znad tabletu, mrużę oczy przed Słońcem, liczę baloniaste trupy płynące Wisłą, i dopiero się uspo-kajam.
Tam w szpitalu na Banacha smartfon dzierży jakiś młodociany pomagier Kurzmana — też musiał się zapomnieć, bo przez chwilę mam na ekranie tylko sufit gabinetu ordynatora oraz kalendarz ścienny z kwitnącymi kaktusami.
— Kurzman, do cholery, zorganizujcie się wreszcie!
Organizują się. Kurzman trzyma odtąd profesora Truszyńskiego za kołnierz marynarki. Siwogłowy okularnik, kapiąc krwią z nosa i zezując rozpaczliwie poza kadr, usiłuje wyjąkać:
- Że-że-że mnie bi-bijecie…
— Dopiero zacznę cię bić — obiecuje flegmatycznie Kurzman. — Gadaj!
- Że bi-bijecie i nic wam nie prze-przeszkadza.
— Chyba że anioł ognisty i Strażnik Teksasu. Ja mu zaraz przetrzepię ucho u bambucho!
— Kurzman, dajże się człowiekowi wysłowić!
Profesor poprawia popękane okulary.
— Dziękuję p-p-panu — kłania się do smartfonu; chce się ukłonić, ale Kurzman nie puszcza. — Jak m-m-mówiłem, te zatrucia to efekt ub-b-boczny. Ułamek po-po-populacji zawsze jest nadwrażliwy. Myśmy najpierw szukali pr-pr-prrr -
— Ja pierdykam!
— Prrrionów.
— Jak od choroby wściekłych krów?
Profesor zdumiał się wyraźnie, że dokonałem tego skojarzenia; nie wiem, obrazić się, czy zaśmiać. Unoszę tablet do poziomu, żeby lepiej widział, z kim rozmawia.
— Nie krrrów. Czyn-n-nik zakaźny nie przenoszący materiału ge-genetycznego. Dlatego nie da się wyśledzić źródła, to są czyste b-b-białka.
— Krowy wyśledzili.
— Tu weszło w g-g-globalnej dys-dystrybucji. Nie dotarło tylko tam, g-gdzie nie sięga-ga-gają światowe m-marki.
— Gdzie nie ma Coca-coli albo MacDonalda? Są wszędzie.
— Nie w Afryce — zauważa Kurzman. — Nie u Arabów.
Fakt, stamtąd nie dochodzi do nas nic o rewolucji.
Kurzman ma bowiem inną teorię:
— Jak nie masz MacDonalda, to nie masz buców.
— MacDonald ich tak bucuje? Eee!
— To znak! Ten, no, symptom! Jak pryszcze albo katar.
— No dobrze, ale skoro nie choroba wściekłych krów -
— Psy-psy-psy-
— Stado psów — podsuwa Kurzman.
— Psy-psychopaci!
I znowu Kurzman policzkuje go leciutko, a profesorkiem rzuca na ścianę, aż zlatuje z niej kalendarz oraz wszystkie kaktusy wiosny i lata.
— Będzie mnie tu wyzywał pajac doktorzyna!
— Psychopatów ro-robi!
— Daj mu gadać!
— Ro-robi z ludzi psychopatów!
Truszyński dźwiga się powoli, Kurzman znowu łapie go za kołnierz marynarki, sadza litościowie na stołku. Profesorowi tak trząsą się ręce, że nie jest w stanie poprawić zsuwających się okularków. Im bardziej próbuje je naprostować, tym bardziej mu się przekrzywiają i tym niżej zjeżdżają po nosie. Bardzo jest to zabawne; śmiejemy się coraz głośniej, ja, Kurzman, jego mięśniak niewidoczny, a im głośniej się śmiejemy, tym bardziej siwemu doktorkowi dygoczą kończyny i tym dziwniej wykręca te okulary. W końcu sam je sobie strąca z nosa i z miną kreta ślepi za nimi po podłodze.
Koleś Kurzmana tak się rozrechotał, że obraz skacze po całym gabinecie.
W końcu przytomnieję — śmichu-chichu, a czas ucieka, Dżentelmeni nadciągają.
— No, już, powaga, panowie. Wracamy do mózgożerców.
— Psy-psychopaci — powtarza profesor cicho. — Psychopaci. Mają inną równowa-wagę chemii w mózgu, inaczej pr-pracuje im ciało mig-g-gdałowe, trudniej łączą neurony emp-p-patii. Sobie oko wydłubiesz — i boli, płaczesz, krzywda, nie wolno wydłub-b-bywać. Ale nie sobie oko wydłub-biesz — o, jaka fajna zabawa! Nie czujesz b-b-bólu, nie czujesz krzy-krzywdy. Tak się robi psychopatów! Bi-bijecie mnie, śmiejecie się i n-n-nic wam nie przeszkadza.
— Za policją się stęsknił, biedaczek — szydzi mięśniak zza kadru.
— Do rzeczy, doktorku, do rzeczy!
— Wszysc-c-cyśmy to zjedli, było w białku pr-produkowanym do masowego fast foodu, dla marek g-globalnych. Wiedziałbym, w czym dokładnie, ale nie ma tu teraz jak przeprowadzić b-b-badań. Dostaję tylko tych z zatruciem kr-rańcowym. I nie mamy ludzi do prześledz-dzenia ich jadło-o-ospisów, nie mamy sprzętu do takiej ana-nalizy chemicznej. CDC z Atlanty rozesłało oku-ku-kólnik, ale potem też ich zarąba-ba-baliście. Psychopaci.
Kurzman głaszcze go czule po ptasiej główce. Profesor Truszyński kurczy się i garbi odruchowo pod tą bokserską pieszczotą; nie chce, widzę, że nie chce, ale nie potrafi powstrzymać odruchów ofiary w obliczu drapieżcy.
— No i po co się przezywać? — nuci Kurzman do doktorskiego ucha. — To nieładnie! Sam mówisz, że wszyscyśmy to zjedli.
— Ka-każdemu odejmiesz tyle samo — wszyscy zb-biednieją. Ale nie każdy up-p-padnie tak samo nisko! Ci, co już przedtem łazili z be-bejsbolami po ulicach, teraz wieszają na latarniach w-własnych ojców. Co b-bluz-zgali w internecie, to teraz r-robią naprawdę.
Wracam myślą do Blekoty, Starucha, Gargamela. Spoglądam na Kurzmana. Czy on rozumie, co właściwie mówi tu Truszyński? Ale Kurzman tylko klepie staruszka po plecach i mruga do smartfona, nadal ubawiony. Może być i tak, że rozumie, ale co z tego? Nie zmieni mu to tej równowagi chemicznej w mózgu. Nie zmieni to równowagi chemicznej w moim mózgu. Wracam myślą do matki i Juleńki i Białych Pięści.
— I nie ma na to jakiegoś antidotum?
Profesor wzrusza ramionami.
— My go nie mamy.
A przez moment miałem nadzieję rozpylić na Dżentelmenów i całe nabrzeże Wisły jakiś cudowny środek przywracający wysoką empatię. Że nagle jedzenie ludzi stałoby się dla nich tak samo niewyobrażalne jak dla mięsożerców — spożywanie siana.
Kurzman przejmuje smartfon, odstępuje w kąt gabinetu, w bliski plan i w priv.
— I co? — burczy półgłosem, cmoknąwszy sobie ze srebrnego puzderka kolejnego miętusa. — Nie mówiłem? Nie mówiłem? Jesteś tym, co jesz! Mmm.
— No ale przyznasz, to jednak nie to samo: jakieś białko w chipsach czy w Coli — i kanibalizm na żywo.
— Nie słuchasz! Profesor czy nie profesor? No?! Profesor jak z telewizora! I mówi, że to prawda, że wszystko przez jedzenie. To wiesz, co ja sobie myślę? Pamiętasz te stare eksfaljsy? Myślę sobie, że było tak: przypadkiem albo nie przypadkiem jakiegoś Hannibala Lectera zmieliło na mąkę i rozpuścił się w największym kotle, gdzie tam te korporacje robią swoją papkę na cały świat — i myśmy wszyscy zeżarli po kawałku jebańca.
— Eee!
Uraziłem go.
— A masz coś lepszego? — nadyma się. — A? Pytałeś, to znalazłem. A ty — masz? masz?
Problem w tym, że niczego nie mam. Ale przecież Kurzman z tymi wymysłami Truszyńskiego to odlot zupełny. Spoglądam w stronę skweru przed Centrum Kopernika. Mundzio musiał się spodziewać, że nie odpuszczę — podczas gdy ja tu konferowałem z ławeczki nadrzecznej z Miśką, lwiątkami i Kurzmanem, on ściągnął dwa następne SUVy z bardzo gangstersko wyglądającymi dublerami gangsterów, oraz z arsenałami bardzo prawdziwej broni palnej. Miśka mówi, że Dżentelmeni wystartowali z Londynu swoim Sikorskym pięć godzin temu — ktoś ich oczywiście sfilmował tam w UK i wrzucił ich odlot w sieć. Najprawdopodobniej przysiądą tu na nabrzeżu tylko po to, żeby zabrać Marka i Mundzia, minuta-dwie — i fru z powrotem. Zestrzelić ich przed wylądowaniem? Musiałbym w półtorej godziny skombinować skądś wyrzutnię RPG. A i tak wtedy Mundzio najpewniej zarżnie Marka z czystej zemsty. Żeby wydobyć go bezpiecznie z rąk tej armii niby-Stallone’ów i bieda-Stathamów, musiałbym wyczarować kompanię SWATu.
Nie mam pojęcia, co robić. Niczego nie wymyślę.
— Niczego nie wymyślę. Kurwa. Już po Marku.
— Po Marku, a może i po nas wszystkich.
- Że co?
— Noo, bo jak faktycznie żarcie może cię tak zmienić, to ci Brytole wcale nie muszą być takie pojeby, jak wygląda.
— W sensie?
Zaiste, Kurzman wznosi się dziś na wyżyny swoich mocy intelektualnych. Widzę w zoomie na ekraniku, jak się spiął w sobie i zacisnął mózg jak pięść i wyciska z niego ostatnie krople miętowego oleju IQ — dwie zmarszczki na pancernym czole i tygrysi błysk logiki w oku.
— W sensie, że — zjedzą Marka, tak? A Marek, powiadasz, jest taki prorok-prekog jak z Raportu mniejszości, nie?
— Noo, nie do końca.
— Ale jakby. Nie? No to jak go zjedzą — to oni teraz też będą trochę jak Marek, nie? — Z przejęcia aż wypluwa dropsa. — Widzisz? Nie robią tego dla jaj.
— Tylko dla czego?
Kurzman wznosi oczy ku niebu (to znaczy ku zagrzybionemu sufitowi szpitala na Banacha), filmując się z dołu, w heroicznym ujęciu, po czym wypiąwszy rycerską pierś wygłasza kwestię godną Batmana bądź Fidela Castro:
— Dla władzy nad światem!
Dwanaście trupów na falach Wisły oraz pięć minut później olśnienie dotyka i mnie. Kurzman musiał mnie zatruć telefonicznie, jest to najczarniejsze olśnie-nie w dziejach geniuszu.
Ponownie odrywam Miśkę od polowania na ostatnie niedobitki Straży Miejskiej.
— Ty chodziłaś z Królem Maciusiem, dobrze pamiętam?
— Nie przypominaj mi, brrr.
— Ale nie odmówi ci, prawda?
— A czego znowu ci potrzeba?
- Świdra.
Przesyłam jej fotkę i listę spadówy przewidzianej na dzisiejszy wieczór.
Brać z samozwańczej TV Rewolucja z Pałacu Kultury dla podciągnięcia oglądalności zaczęła ostatnio prowadzić w necie otwarte głosowania: kogo zrzucić pierwszego, a komu może by darować, i na jakich warunkach. Padł pomysł, żeby urządzać gladiatorskie walki pochwyconych buców, i która świnia na koniec przeżyje, tę puszczamy wolno. Jakoś powątpiewam w atrakcyjność tych zmagań artretycznych intelektualistów TVN-owych z wielorybowatymi biznesemenami-sybarytami. Anyway, żeby ludzie mogli głosować, wywiesza się wcześniej na WarsawRiot pełne listy buców. Kogo tam ostatnio złapali i trzymają w klatkach na balkonach Pałacu?
— Uch, aleś sobie wybrał. Świder to największy ich połów dzisiaj!
— Maciuś nieba ci przychyli.
— Może jak mu laskę zrobię, łaskawca.
— Na to też nie ma czasu. Muszę go mieć teraz, zaraz, już!
Antoni Świderski, co własnoręcznie od zera zbudował MaxBank, miał opinię największego cwaniaka z nich wszystkich — przynajmniej tyle udało mi się wyczytać na szybko z archiwów newsów i gazet, przeglądając biogramy więźniów Króla Maciusia wystawionych do głosowania przed wieczornym bucospadem. Na Świdra oczywiście głosuje pół Polski, któż by nie chciał zobaczyć miliardera lecącego na pysk z dwustu metrów? Dziwne, że Świderski nie zwiał z Polski na samym początku, razem z resztą szczurów. (Bo przecież właśnie oni, chuje burżuje, nie jadają tego, co my, nie jadają w KFC, Burgerach i McDonaldach, tylko w tych ich snobistycznych knajpach ekożywności, dwie stówy za podgniły ziemniaczek; inna chemia krąży w ich żyłach i mózgach).
Maciuś, władca udzielny Pałacu Kultury — bo kto rządzi w Pałacu? król, król oczywiście! — odzywa się po dziesięciu minutach.
— Jadą do ciebie.
— Okay, czekam na rogu Zajęczej i Wybrzeża.
— Jak nie dotrzymasz słowa, sam pofruniesz na bruk, Lew nie Lew.
— Ej, jakiego słowa?
— No, no, deal jest deal!
Miśka dzwoni na równoległej.
— Minimum tydzień i nie ma przebacz.
— Przeliteruj, bo nie jarzę.
— Dadzą ci sprzęt. No jak myślisz, za co TV Rewolucja sprzedałaby Świdra? Tylko za coś innego, co da im najwyższą klikalność!
Już ich widzę: czarna toyota pędząca od Tamki. Oczywiście ścinają po chodnikach, przekraczają wszystkie ograniczenia prędkości i łamią wszelkie przepisy. Nie ostał się w Warszawie jeden prosty znak drogowy, ani działające światła.
Toyota hamuje z piskiem metr ode mnie. Dwóch Maciusiowych junaków wywleka z bagażnika spętanego w baleron Antoniego Świderskiego, ciskają mi go pod nogi. Trzeci od Króla, ten zza kierownicy, prezentuje mi futerał plastikowy. Otwieram, wyjmuję druciane okularki.
— Załóż, sprawdzę połączenie.
Zakładam. Kierowca toyoty komórkuje do swoich w Pałacu, czeka na potwierdzenie, wreszcie pokazuje kciukiem OK.
— Leci.
Mam to na tablecie, Maciuś od razu przysłał mi linka. Otwieram kanał i oto -
Telewizja Rewolucja strumieniuje Życie Lwa. Oglądam na ekranie ekran tabletu, na którym wyświetla się ekran tabletu, na którym -
Unoszę wzrok. Junak pokazuje OK oboma kciukami.
— Mamy cię.
Rozglądam się powoli, jakbym od nowa uczył się poruszać głową. Maciuś włączył licznik widowni i każdego nowego podglądającego na żywo słyszę jako krótkie, ostre piknięcie: zing, zing, zing.
— A jak się będę musiał odlać?
— Tak bardzo się przyglądasz swojej hydraulice, jak szczasz? — Kierowca toyoty klepie mnie zachęcająco po ramieniu. — Anyway, my nie Woronicza, my nie cenzurujemy.
Na odchodnym kopie jeszcze Świdra w tyłek. Odjeżdżają z wizgiem i wyciem klaksonu.
Na chwilę zdejmuję okulary TV Rewolucja.
I wracam do Miśki.
— Minimum tydzień? A maksimum? Ile mam to nosić?
— Lepszego dealu nie dałam rady tak szybko ukręcić. Korzystaj, póki jesteś gwiazda.
Jesteś gwiazda, bo cię lajkują, a lajkują cię, bo jesteś gwiazda.
Więcej, więcej, więcej lajków! Rekin musi pędzić naprzód, inaczej zginie.
(Marek ma takich mądrości pełne kieszenie).
Świder popatruje na mnie z chodnika wzrokiem głodnego jamnika. Zgarnęli go chyba z domu, jest w dżinsach i potarganym T-shircie, gładko ogolony i ostrzyżony, nie zdążyli go mocniej potarmosić. Na zdjęciach prasowych pozował zwykle w gabinetach szkła i stali, pod wielkim logo MaxBanku i podświetlonymi akwariami z egzotycznymi rybami. Nawijał w tych wywiadach jak Balcerowicz na amfie, każdego zagadywał i przekonywał. Teraz nic nie powie, ma knebel w ustach i gołe stopy (knebel jest z jego skarpetek).
Znowu ogarnia mnie zwątpienie. Przecież Truszyński może nas wszystkich robić w balona, nie mamy żadnego sposobu, żeby to sprawdzić, i on wie o tym świetnie. A hipotezy Kurzmana — Boże drogi, Kurzman to taki sam półgłówek mięśniak osiedlowy, jak oni wszyscy.
Przysiadam obok Świderskiego na piętach i wyciągam mu zaślinione skarpetki z gęby.
Pierwsza rzecz, jaką z siebie wykrztusza:
— Mam sto milionów na szwajcarskich kontach.
— Nie ma szwajcarskich kont, nie ma szwajcarskich banków. Nie pieprz głupot, skup się i słuchaj. Widzisz tych tam misiów w garniturach i z giwerami? I tego obitego, na czworakach, przy tych trąbach lśniących? Muszę go jakoś od nich uratować, mam półtorej godziny, muszę znaleźć sposób.
— Mam złoto i diamenty w sejfie u siebie.
— Do kurwy nędzy! Co komu teraz po złocie i diamentach! Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Masz iloraz inteligencji mistrza szachowego i ścianę dyplomów, a na rozkładzie setki patentowanych spryciarzy wyrolowanych, sto razy sprytniejszych od Mundzia, wysil się trochę. Myśl! Myśl!
Ale widzę, że nie trafiam zupełnie. Otwiera i zamyka usta i rzuca się w więzach jak ryba na piasku. Co z tego, że cwaniak nad cwaniaki, skoro to nie jego świat, nie jego questy i potwory. Potrzeba mi jego inteligencji i podstępności, ale nie potrzeba mi Antoniego Świderskiego.
Więc jednak nie ma wyjścia, muszę wrócić do pierwotnego planu, nie będzie żadnej drogi na skróty. Czarny geniusz albo czarna rozpacz.
Prostuję się, biorę głębszy oddech. Zakładam okulary Rewolucji. Zing, zing, zzzing.
Wisłą płyną trupy. Nad Pragą świeci radosne Słońce ajtiunsów i fitnessu. Banda Mundzia puściła w swoich wozach na cały regulator gangsta rap o gwałceniu białych kobiet, rozstrzeliwaniu gliniarzy i świetlistym imperium cracku rosnącym na ulicach miast, i podskakują teraz do rytmu, odgrywając pozy czarnoskórnych celebrytów. A więc żyjemy w niebie naćpanych Murzynów. Marek zamknięty w kręgu rur nie porusza się już, nie widzę, żeby się poruszał. Godzina i dwadzieścia siedem minut do przylotu Dżentelmenów. Co robić, co robić, czy naprawdę nie mam innego wyjścia, przecież to głupota, głupota, oddycham coraz szybciej, głupota, zing, zing -
— Jak mnie puścisz wolno, przysięgam, że -
Wyjmuję nóż, pochylam się nad Świdrem, ten unosi do mnie skrępowane dłonie, żebym przeciął więzy, ale ja nachylam się jeszcze niżej, wbijam nóż w środek jego piersi, zing, zing, zzzing!, rozkrawam go wszerz i wzdłuż, zanurzam ręce w gorącej czerwieni, zzzzzinggg!, po czym wyrywam i pożeram gorące serce bankiera.
Milion dwieście idzie ze mną, milion dwieście we mnie, milion dwieście tysięcy żywych dusz patrzy przez moje oczy i słucha moimi uszami, gdy zachodzę z powrotem do Mundzia i jego ekipy.
Mam puste ręce, nie mam broni, nie potrzebuję broni. Oni wszyscy gapią się w ekraniki swoich telefonów i tabletów, i widzą, jak się do nich zbliżam, widzieli, zanim mnie zobaczyli — bo także patrzą przez moje oczy i słuchają moimi uszami. Tego letniego popołudnia mam cień wielki jak Godzilla, mój cień sięga serwerów po drugiej stronie świata.
Majster na znak Mundzia wychodzi mi naprzeciw. Też nie ma broni, na nic tu broń. Trzęsą mu się ręce.
Specjalnie nie wytarłem twarzy, nie zmieniłem okrwawionego ubrania. Mam na podglądzie ich strumienie, tak mnie filmują i puszczają w sieć na żywo: Lew czerwono-biały, a może biało-czerwony, gdy Słońce na zachodzie prześwietla grzywę jego jasnych włosów, ponad dzikim graffiti krwi.
— Mundzio mówi, żeby Lew -
— Lew mówi: nie.
Majster oblizuje się nerwowo. Jest ode mnie wyższy o głowę i ma bary jak zderzak TIRa, ale prawdziwa różnica sił wygląda następująco: Majster — 112 followersów; Lew — 1294320 dusz.
Mruży oczy pod Słońce, jakby widział tę armię widm za moimi plecami.
— Mundzio mówi, żeby Lew wrócił za kwadrans, jak Anglicy odlecą. Lew może potem wziąć do siebie chłopaków Mundzia. On się już nimi nie będzie stamtąd opiekował, i chętnie będą teraz robić dla Lwa. Naprawdę.
— Wiem. Już robią.
Majster potrzebuje chwili, żeby to przeprocesować. Po czym odwraca się gwałtownie.
Za późno.
Te kilkadziesiąt sekund, kiedy wszyscy skupili się na mnie, wszystkie oczy, komórki, okulary guglowe, tablety, kamery, cała uwaga pod Centrum Kopernik — to wystarczyło. Oczywiście, że chłopaki Mundzia będą chętnie robić dla Lwa! Jaki jest cel życia tych niedoszłych celebrytów latami trenujących pod gasnące gwiazdy filmowe? Znaleźć się na scenie świata, wejść w sławę za wszelką cenę. Kiedy przekroczyłem na liczniku milion, zacząłem ich wyłuskiwać na privie jednego po drugim; w końcu prawie błagali, żeby dać im szansę zdradzić Mundzia i zabłysnąć gwiazdą Rewolucji w oczach Lwa.
Tamci skupili się na mnie, a tymczasem ich koledzy po cichu przesunęli się za ich plecy, odbezpieczyli broń i gdy teraz słyszą w TV Rewolucja moje słowa — wykonują egzekucję. Zzzing! Mundzia rozstrzeliwuje razem z jego mercedesem trójka Stallone’ów z M16. Majster dostaje dwie kulki w nogi i jedną w kark. Trochę mnie obryzgnęło, ale nikt przecież nie dostrzeże różnicy, jedna plama więcej. Lew jest dziki, Lew jest zły.
Kanonada trwa jeszcze przez chwilę, jedni garniturowi gangsterzy dobijają drugich; potem zapalają papierosy i stają nad trupami w efektownych pozach, lufy do nieba, uśmiechy do obiektywów, zing, zing. Dwóch ostatnich wiernych Mundziowi wskoczyło do Wisły. Moje chłopaki stoją jeszcze przez chwilę na obmurowanym nabrzeżu i walą seriami w fale, gdy tylko mignie im w wodzie kształt człowieka.
Sumiennie obchodzę pobojowisko i przyglądam się z bliska moim nowym lwiątkom. Taka była umowa, należy im się teraz uwaga świata. (Zzzing, dwa miliony sześćset tysięcy i rośnie). Szczerzą zęby i pokazują palcami elki. Legia czy Leo? Połknę i Legię.
Dopiero narastający szum wirników helikoptera przypomina mi o najważniejszym. Masywny Sikorsky majaczy na niebie Parkiem Kazimierzowskim.
Podbiegam do rur ogrodu dźwiękowego. Półprzytomny Marek z trudem unosi głowę.
— Kto ma klucze?! — wołam. — Kto ma klucze do tego żelastwa?!
Rozkuwają go. Próbuję go postawić na nogi, ale oczywiście nie ustoi, ma połamane stopy, zapomniałem. Kładę go na miękkiej trawie i dzwonię do Kurzmana na Banacha, może mają jakąś karetkę na chodzie.
Marek chwyta mnie za łydkę, ściska.
Nachylam się nad nim.
— Co? Chcesz pić? Czy ten skurwiel dawał ci w ogóle coś do picia?
— Zostaw — chrypie Marek. — Nie trzeba.
— Co: nie trzeba?
— Mówiłem ci…
— Co?
Przyklękam obok. Muszę prawie przyłożyć ucho do warg Marka, nie ma siły na głośne słowa.
— Mówiłem ci: to jest ten krytyczny moment. — Spojrzeniem jedynego oka wskazuje zniżający się nad skwerem opasły śmigłowiec. — Na którą stronę spadnie nóż.
— Co ty pieprzysz! Mundzio ci nie powiedział? To są te padaki z Londynu, ludożercy jutiubowi, zrobią z ciebie strogonoffa i gulasz.
— Wiem.
— Co?!
— Przecież pokazałem ci. Nie pamiętasz? Pokazałem ci, narysowałem, u mnie, wtedy w nocy, widziałeś przecież.
Majaczy. Oszalał z bólu.
— Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię? Oni chcą cię zjeść. I cały świat zmienić w kanał jutiuba, życie w hejterską jatkę anonimów sieciowych. Nie mogę, nie możesz -
— Zjedzą. I wtedy oni będą ja, ja będę oni. — Przyciąga mnie jeszcze bliżej, czuję teraz jego nieświeży oddech na policzku. — Czym ja się żywiłem? Co ja jadłem? Śmieci. Wszystkie śmieci świata. Niech mnie zjedzą! Tylko tak może wrócić stary porządek. Przysięgnij mi! To jest Plan, to jest nadzieja!
Muszę się oprzeć o rurę. Huragan podniesiony przez lądującego Sikorsky’ego wciska mi w oczy piach i śmieci, wlepia włosy w twarz.
— Marek, jesteś absolutnie pewien? Sto procent? Mur-beton? Oni już tu są. Nie będzie odwrotu.
Uśmiecha się porozumiewawczo. Marek zawsze był inny. Nikt naprawdę go nie rozumiał, nawet ja.
— A czy się pomyliłem co do ciebie? — szepcze. — Staniesz na czele. Poprowadzisz. Odbudujesz. Po to cię wybrałem. Pomyliłem się? — Odpycha mnie. — No, już.
— Marek -
— Przysięgnij mi!
Pewnie powinienem był wcześniej się domyśleć — zanim jeszcze zjadłem serce Świdra. Bo skoro Marek miał wszystko w Planach, skoro przewidział, rozrysował, rozpisał — to czemu wylądował tu skuty, skatowany, wydany na pożarcie?
Jest tylko jedna logiczna odpowiedź: bo chciał. Bo to także należało do Planu. Dżentelmeni wylajkują władzę nad światem — i teraz też będą trochę jak Marek.
— Przysięgam.
Otworzyły się drzwi Sikorsky’ego, opadły schodki. Moi pocieszni pseudogangsterzy podchodzą do nich powoli, z wyraźnym onieśmieleniem. Też mają na podglądzie LondonRiots. Sam, kiedy wychodzę naprzeciw Dżentelmenom, czuję na karku zimne mrowienie. To są prawdziwe potęgi życia jak sieci i sieci jak życia: pięćdziesiąt siedem milionów dusz w ich oczach i uszach. Oni naprawdę pożarli świat. (Zzzzing!)
Zstępują po stopniach na trawnik, poprawiając krawaty i chusteczki w kieszonkach marynarek. Mr Rabbit, Mr Dodge, Mr Sparrow. Znad śnieżnobiałych kołnierzyków wyrastają kosmate łby zwierząt. Jak w internecie, tak w realu — anonimowość jest podstawą.
Pierwszy wyciąga do mnie rękę na powitanie wysoki, wyprostowany żołniersko mężczyzna w garniturze z Savile Row, z wielką maską królika z Donnie Darko na głowie.
Ściskam mu dłoń.
— Mister Rabbit.
— Mister Lion.
Włączam sobie w tablecie tłumacza, za słaby jestem w angielskim. On włącza swojego translatora.
— Mieliśmy umowę z panem Zygmuntem.
— Pan Zygmunt jest aktualnie niedysponowany.
Poświęcamy kilka sekund na kontemplację tego dzieła sztuki nowoczesnej pt. Mundzio, jego mercedes i 1000 dziur po kulach. Jeszcze dymi. Świat podziwia je razem z nami.
— Rozumiem. — Mr Rabbit wyciera dłoń w chusteczkę, pobrudziłem go świeżą krwią. — Czy mamy zatem umowę z panem, panie Lew?
— Mnie układy pana Zygmunta nie obchodzą, ja mam swoje warunki.
— Słuchamy.
— Wyłączność na mojej ziemi. To, co za Odrą — nie istnieje dla was. To jest moja domena i ja ją urządzam.
— Ach.
Przygląda mi się dłuższą chwilę, drżą królicze wąsy. Mr Dodge i Mr Sparrow wymieniają spojrzenia. Zing, zing, zing. Niewidzialne armie milionowe gromadzą się wokół nas jak zastępy Upiorów Pierścienia.
— Czy mamy umowę, panie Królik?
— Mamy umowę.
Nie trzeba żadnych notariuszy, pism, pieczęci. Świat widzi, jak powtórnie wymieniamy uścisk dłoni.
Następnie szerokim gestem wodzireja wskazuję na leżącego na trawie Marka.
— Bierzcie i jedzcie.
Ich ludzie kładą go na nosze i transportują do Sikorsky’ego. Nie chcę, nie mogę na to patrzeć, odwracam oczy i live feed TV Rewolucja.
- Życzylibyśmy panu powodzenia, panie Lew, ale chyba nie będzie panu potrzebne.
Wygładzam koszulkę na brzuchu, wsuwam tablet za pasek.
— Zjadłem ostatnio nielekkiego cwaniaka.
— Myśmy zjedli tuzin rekinów giełdowych z City i Stephena Hawkinga.
— Ugh!
Czy on się do mnie uśmiecha? Trudno powiedzieć, królicze zęby w futrzanej masce przesłaniają usta.
— Na przyszłość — doradzam używanie sztućców. Bon apetit!
Zatrzasnęły się drzwi śmigłowca, narasta huk wirników, muszę się wycofać spod naporu wiatru. Łzawią mi oczy i na chwilę zdejmuję okulary TV Re-wolucja.
Zdjąłem i natychmiast jestem pewien, że popełniłem właśnie straszliwy błąd, niewybaczalną głupotę. Sikorsky już się oderwał od ziemi, obraca się nosem na zachód, w wąskich okienkach nie widać londyńskich ludożerców, ani tym bardziej Marka — ale mogę w każdej chwili wejrzeć w jego los przez LondonRiots, dołączając do milionów, które patrzą na świat oczyma Mr Rabbitta, Mr Dodge’a lub Mr Sparrowa.
Zakładam okulary. Zzzzing.
Moi glamour gangsterzy zbierają broń, strącają trupy do Wisły, odpalają SUVy. Szukam po kieszeniach papierosów, to jest czas na papierosa, nikotynowe spowolnienie realu.
Podczas gdy szum śmigłowca cichnie na niebie, od ulicy narasta warkot motocykla.
Miśka wjeżdża na wąski chodnik i parkuje opierając maszynę o jedną z rur akustycznych. W skórzanych spodniach i kamizelce, z obrzynem na plecach, wygląda na księżniczkę bezdroży z Mad Maxa (zzzzing!).
— Nie spuściłaś mnie z oczu.
— Wydzwaniasz do mnie tak często, że chyba muszę cię w końcu zalajkować.
Ten rysunek wykonany przez Marka pośrodku placyku, ta jego mandala — to jest wielkie promieniste serce, serce jak Słońce. Odpryski ognistej serdeczności rozchodzą się fraktalowo po kamiennych płytach.
Na mandali bawi się teraz kilkuletni dzieciak, przywabiony zapewne odgłosami strzelaniny. Zabrał z któregoś trupa czarne gangsterskie okulary, nasadził je sobie na nos, a na uszy — słuchawki z jakimś piorunującym hiphopem, i przygryzając z przejęcia język, rozrywa na kawałeczki pochwyconego wróbla: nóżka, skrzydełko, dziubek, ogonek.
Miśka puszcza oko, trąca mnie łokciem.
— I co zamierzasz teraz zrobić? A? Panie Lew?
Otarłszy usta z krwi bankiera, chwytam Miśkę w pas i całuję długo, głęboko, filmowo, zzzing.
— Przywrócić miłość światu.
12390032 osób lubi to.
Share it!
THE END
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze