Nieskończona Opowieść z Jackiem Dukajem - CAŁOŚĆ OPOWIADANIA
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ • dawno temuDrodzy czytelnicy, drodzy uczestnicy, przed Wami całość opowiadania powstałego z Waszą pomocą. Opowiadanie świeżo wyszło spod pióra Jacka Dukaja. To jednak nie koniec.
Ten artykuł ma 7 stron:
Tradycyjnie chcemy Wam na koniec umożliwić zwieńczenie pracy i oddać w Wasze ręce możliwość nadania dziełu tytułu. Przed tym jednak chcemy dać wszystkim możliwość zapoznania się z opowiadaniem, tak żeby decyzje były poinformowane a propozycje prawdziwie oddawały charakter naszego literackiego przedsięwzięcia.
Poniżej Wasza dzisiejsza lektura. W najbliższych zaś dniach ogłaszamy konkurs i zapraszamy do ostatniej w tym etapie wspólnej zabawy. Miłego czytania i gimnastykowania umysłów! — Organizatorzy.
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ Z JACKIEM DUKAJEM
Najpierw wzięliśmy Manhattan, potem wzięliśmy Berlin. Pierwszego dnia w Warszawie powywlekaliśmy ich wszystkich z gabinetów i limuzyn, i powywieszali na latarniach i billboardach. Miałem siedemnaście lat, gdy zjadłem serce bankiera. Spaliliśmy giełdę, Sejm i telewizje. Nosiłem głowę lwa i śniłem sny szczenięcia; nasze noce były karnawałowe, dni — partyzanckie. Miałem siedemnaście lat i pożerałem świat.
Marek był inny. Potrafił całymi dniami nie opuszczać swojego pokoju, a jeśli wychodził, to tylko nocami, gdy miasto już spało. W ciemnościach wybierał ze śmietników jedzenie, którym gardzili nawet bezdomni, i wracał do siebie, by dalej pisać.
Myślę, że nie wiedział w ogóle o końcu starego świata, zajęty tworzeniem Systemu. Szczegóły zapisywał na tym, co wpadło mu do ręki: starych gazetach, kartonach, opakowaniach płatków śniadaniowych. Nawet ściany pokrył kabalistycznymi zapisami.
Żył sam i sam sobie wystarczał, więc zapomnieli o nim wszyscy. Zostałem tylko ja.
Odwiedzam go w porze pożogi, gdy łuny pożarów odbijają się od lustrzanych ścian wieżowców jak światło latarni morskich przeszukujących ciemne odmęty miasta. Marek siedzi na pochyłym parapecie w oknie swojej klitki i wyjada z puszki zimny gulasz. Czwarty dzień nie ma gazu. Jednostką obiegową stał się kanister benzyny.
Muszę wpierw obmyć się z krwi kardynała, wyczesać z włosów opłatki spalenizny. Polowaliśmy dzisiaj na Starym Mieście. Pod kolumną Zygmunta podpaliliśmy wielki stos gotówki, obligacji i teczek z dokumentami wygarniętymi z banków i urzędów. Wiecheć krawatów urzędniczych zawiązanych na szabli Zygmunta zajął się potem tym ogniem i jutiubowałem naszego Króla Płonących Krawatów na cały świat. Urzędniczyny pizdrzyny wytarzaliśmy w ich wydrukach i tuszach atramentowych i puścili na czworakach trasą W-Z.
Przechwalam się teraz przed Markiem ujęciami heroicznymi: my z bejsbolami, maczetami, łańcuchami, pistoletami, karabinami, smartfonami, a oni — na kolanach, bladymi dupami do nieba, pyskami urzędowymi w asfalt. Ha! A wczoraj byli króle, wczoraj byli pany nad nami chamami — pieczątka, podpis, decyzja, widzimisię biurwy świętej jak wyrok boski — a dzisiaj, o, mój but na plecach pana dyrektora, i niech pani referent pocałuje mnie w skarpetę! Ale Marek się nie śmieje.
Częstuje mnie obrzydliwie ciepłą colą, na co ja, proszę, wyjmuję z plecaka trzydziestoletnią whisky w butelce jak lampa Aladyna. Wszyscy wtedy paliliśmy najdroższe zioła i pili karkołomne miksy ekskluzywnych alkoholi ze zdobytych sklepów, pubów i hoteli pięciogwiazdkowych.
— Za nas i kiszki nasze!
Marek chodził zawsze w tym samym workowatym swetrze przetartym prawie na sito; rękaw obwisły zjeżdża mu niżej łokcia, gdy odpowiada mi lustrzanym toastem. Widzę wówczas, że jakąś brutalną chemią fioletu wytatuował sobie na przedramionach nowe mapy przeznaczenia. Coś jakby układ scalony przemnożony przez benedyktyńskie rękopisy i ikony komputerowe.
— Tutaj — pokazuje mi kolczastą mandalę nad lewym nadgarstkiem — umrę albo stracę oko.
I wierzy w to szczerze.
Kiedyś na fizyce, zamiast rozwiązać równanie ruchu mas, wyrysował na tablicy drzewo sefirot. Twierdził potem, że Fizyk jest masonem siedemnastego wtajemniczenia i buduje pod salą gimnastyczną lożę Wielkiego Wschodu.
System obejmuje wszystko, inaczej nie byłby Systemem.
— Oj, Mareczku, Mareczku, wyciągnę cię jutro na hipsterror, to cię postawi na nogi, potopimy ich w Starbuckach i napompujemy sosami sushi, aż pękną. — Objąwszy go serdecznym półnelsonem, podsuwam mu pod nos smartfon odgrywający akcje nasze dzisiejsze, jedną bardziej hollywoodzką od drugiej. — Patrz, jak się buc zasikał ze strachu!
Złapaliśmy go na Woronicza, my z technikum i trójka z pakerni osiedlowej. Tylko zobaczył ich bicepsy i karki dębowe, i w tył zwrot. A gęba u niego napasiona, czerwona, garniak za pięć pensji mojej mamy, zegarek za pół naszego mieszkania, portfel jak Big Mac i błękitna UE w klapie, no buc, buc jak się patrzy, i jeszcze próbuje się wykręcić, ale nawet po ludzku nie potrafi zagadać, choćby życie mu od tego zależało — a zależy — a on nie potrafi, może tylko wyszczekiwać te ich przemądrzalstwa telewizyjne:
— Tolerancja Francja srancja edukacja formacja młodzieży konsekwencje pitolencje transpozycja prawo sąd Bóg policja policja! — i podobne bełkoty Onych. Tośmy go nasadzili na znak stopu, oblali benzyną i obrzucali zapalonymi banknotami, aż zleciał na kość ogonową.
— Dobre, nie? A trząsł się cały jak kisiel zimny!
Marek nawet nie patrzy mi w telefon — nagle bowiem przypomniał sobie o czymś i dopisuje na ścianie obok ciąg dalszy komiksowego algorytmu apokalipsy czy innego grafu swej runicznej kosmologii.
Zawijam zielsko luksusowe, zapalam nam dżointy. Zanim go przyjmie, przypatruje się długo papierowemu robakowi, jakby pierwszy raz w życiu widział skręta.
— Wiesz, dlaczego was nie zmietli z ulic? — pyta, odkaszlnąwszy po pierwszym zaciągu.
— Kto?
— Oni.
— Bo jest nas za dużo! — skanduję na wydechu. — Jesteśmy wszędzie. Jesteśmy wszyscy. A Oni — kto są Oni? Kompania buców! Pięć zatrzaśniętych dzielnic, a nawet ich sprzątaczki marzą zajebać ich przy pierwszej okazji. Teraz, teraz mają okazję!
— Putin posłałby wojsko.
— Wojsko nie wyjdzie na nas, my jesteśmy wojsko!
Tańczę dokoła niewidzialnego ogniska. My, my, my jesteśmy wojsko, my jesteśmy ulica, my jesteśmy dzielnica, my, my, my jesteśmy Polska, my jesteśmy siostra brat, my jesteśmy świat!
— Otóż nie zmietli was, bo populacja pszczół w Ameryce zmniejszyła się w ostatnim roku o kolejne czterdzieści procent.
Wszystko łączyło mu się ze wszystkim. I zaraz wzniósłszy nad głowę skręta niczym czarodziejską różdżkę, przemawia jakby rzucał zaklęcie:
— Gdy gospodarka weszła w nowy cykl plam słonecznych, suma nastolatków płci męskiej na całej Ziemi przebiła sumę wszystkich mężczyzn i kobiet powyżej czterdziestki, produkt globalny brutto spadł o dziesięć procent, a licznik odsłonięć turnieju pierdzących wieśniaków na jutiubie przeskoczył sto siedemdziesiąt sześć milionów — wiedziałem, że Wall Street padnie w ciągu trzech dni.
Może więc nie był tak odcięty od realu, jak mi się zdawało.
— Powiedz mi lepiej, gdzie jutro będą najmocniejsze akcje, wywróż mi imprezę na noc!
— Nie nie rozumiesz, ja nie — przerywa nam muzyczka z telefonu — to Miśka z maturalnej jutiubuje wyścigi szczurów na nocnej Marszałkowskiej. Moda przyszła z Mexico City i Johannesburga; na początku w Nowym Jorku po prostu ich tłukli jak karaluchy, ale potem zaczął się globalny pojedynek na kreatywność i liczbę lajków. Chłopcy z Pragi, robole słoiki, brać kibolska, anarchiści konopiarze i szturmowcy moherowi zmówiwszy się razem wyciągnęli w końcu z oblężonych stalowych wież korpo ulizanych kapitalistów kosmopolitów, tych z najwyższych pięter, nie wyrobników biednych harujących za grosze pod ich szyldami, ale samych gabineciarzy międzynarodowych, wyciągnęli ich i werżnęli im w tyłki ich czarne, złote, platynowe karty kredytowe, a w gardła wbili kluczyki ich lancii i audic, raz, dwa, trzy, salwa startowa z pistoletów — i gnają ich środkiem asfaltu od Królewskiej do Ronda Dmowskiego, a kto ostatni na okrążeniu, temu smycz na szyję i zwis na trakcji tramwajowej. Nie ma litości dla skurwysynów! Trzysta siedemdziesiąt tysięcy widzów i rośnie.
Google zatrzasnęło jutiuba już po Nowym Jorku, ale nic to, jutiubujemy się na cały świat przez inne serwisy, arabskie, azjatyckie, latynoskie.
— Chodź z nami! Bo prześpisz tu karnawał swojego życia. — Nalewam whisky do plastikowego kubka i wychylam go do dna. — Khr! Cały Ursynów idzie jutro na Zatokę Świń! Nasadzimy świnie na rożna i upieczemy na złoto!
Wciąż płynę na haju rewolucji i nie wyobrażam sobie, żeby Marek mógł nie podzielać mojego uniesienia. Na tablecie — a powybieraliśmy sobie z łupów najnowsze tablety i telefony — pokazuję mu bucospady. W snopach reflektorów reklamowych wycelowanych na elewacje Pałacu Kultury widać lecące w dół kukiełki ludzkie. Wczorajszy bucospad z Mostu Siekierkowskiego nie był tak efektowny. Dzisiaj na północą stronę Placu Defilad fruną ministrowie, generałowie i posłowie (jutiub z góry i z dołu), na wschód kopa w tyłek dostają celebryci, aktorzęta, glamourzęta, a na południu spadają na bruk dziennikarze, autorytety primetime’owe, intelektualiści kurwy, wszyscy TVNowcy, Agorowcy i Polsatowcy (jutiub z pionowego lotu na pysk). Zachód zaś, zachód jest dla milionerów.
Ale oczy Marka błądzą po innych horyzontach, po gąszczach cytatów i wykresów pokrywających wyblakłe tapety, po suficie spękanym, na którym też coś nabazgrolił — zadzieram głowę, kręci mi się w głowie — nabazgrolił orła w koronie zwiniętego ouroborosowo i zjadającego własny ogon białopierzasty.
— I ile to wszystko potrwa, jak ci się zdaje? — Błądząc wzrokiem, sam błądzi Marek po pokoju, umazane tuszem i gulaszem palce suną po ścianach, papierach, śmieciach, cegłach, deskach. — Dzień jeszcze? Tydzień? Miesiąc? — Dotarłszy do ciemnej kuchni, wyrywa wbity w odrzwia stary nóż do owoców. — Skończą się zapasy, pogoda się zepsuje, padnie net — nastanie nowy świat. Ale jaki świat?
Przez moment bałem się, co też on zamierza tym nożem — czy aby nie wyrżnie sobie teraz jakiegoś biblijnego kabalizmu tępym ostrzem na czole. (Wywalili go ze szkoły, gdy na plakacie antykoncepcji w głównym holu namazał swoją krwią adresy wszystkich dziwek wicedyrektora).
Ale on jest już z powrotem przy oknie i stawia tu nóż na sztorc na parapecie, spoglądając mi przy tym prosto w oczy niczym rewolwerowiec ze spaghetti westernu. Aż się cofam o krok, aż prawie trzeźwieję.
Nóż się przewraca. Marek z powrotem stawia go na szpicu. Nóż się przewraca w przeciwną stronę. Stawia go po raz trzeci; nóż wypada za okno.
— To jest właśnie ten moment! — chrypie, po czym dolewa sobie whisky. — Teraz jest ten punkt, gdy System może się przeważyć w dowolnym kierunku, punkt krytycznej nierównowagi, otwartych możliwości: jutro może przynieść WSZYSTKO.
— Wiem! — śmieję się, aż mi przepona łopocze. — Wiem! Możemy wszystko! Wszystko wolno! Robimy, co chcemy!
— Wytrąciliście świat z równowagi, to wam się udało. A teraz, teraz cała rzecz w tym, w którą stronę on upadnie.
I wbija się w kąt, między wysokie piramidy starych książek i rulony jakichś map czy plakatów (goła dupa z Playboya sąsiaduje z planem taktycznym Helmowego Jaru), i wyciąga stamtąd swoje zapiski drogocenne, mianowicie gazetowe płachty Parkietu i International Herald Tribune sprzed dwóch, trzech lat, na których to węglowym rysikiem wykaligrafował panoramiczne algorytmy na dobre dwadzieścia metrów kwadratowych. Przykrywa tymi płachtami całą podłogę — pokój, kuchnia mikroskopijna, jeszcze mniejszy przedpokój, nawet w łazience wzdłuż wanny przerdzewiałej położył żółte dzienniki — i depcze po nich gołymi stopami, i prowadzi mnie po nich za rękę, wskazując niedopałkiem węzły mistyczne, rozgałęzienia przeznaczeń, bifurkacje tarotowych ciągów i katarakty gugla-trendów. Pewien absolutnie, że ja rozumiem, co on tu naprorokował hurtowo Polsce i światu.
Jest już dobrze po połowie nocy, po butelce whisky, dwóch winach i czterech skrętach, kiedy Marek, stojąc pośródku spirali splecionej z wyciętych z gazet tłustych nagłówków, objęty zza pleców koroną blasku pożarów bijącego z wysokościowców, z rękoma, całymi w tych dziarach druida, wzniesionymi wysoko nad skołtunioną fryzurę, do rytmu dalekich strzelanin i wybuchów (ambasady Ruskich i Jankesów nadal się bronią) wygłasza swoje kalkulacje-kryptomancje:
— Gdy Wiedźmin zajmie Belweder, a Wernyhora wypatroszy Schwarzeneggera, ty, po pierwsze, zastanowisz się. Czy ciebie w ogóle obchodzi, co się stanie po rewolucji? Jak już zgasną pożary i zabraknie wrogów? Zaspokoicie swoją żądzę mordu na urzędasach, i co potem? Kogo będziecie mordować? Z kogo zrobicie kozły ofiarne? No nie wierzę, kurwa, nie wierzę, że wszystkim tak odbiło.
— Tobie widać nie.
Tylko macha w odpowiedzi.
— Zastanów się. Obchodzi cię to w ogóle?
Teraz, z perspektywy czasu wiem, że żaden z nas nie miał racji. Siedzimy okrakiem na kolejnych falach sinusoidy. Rewolucja, budowanie nowego ładu, procesy gnilne, niezadowolenie, rewolucja. Nowe Systemy. Anarchia. Wszystko nierozerwalnie z sobą związane.
Milczę. Nie muszę odpowiadać. Robi mi się jednak wstyd. Za mało, żeby odpowiedzieć „tak”, ale wystarczająco, żeby przestać namawiać Marka na nasze zabawy. Więc milczę.
On uznaje to za potwierdzenie.
– Wiem, że są jeszcze inni tacy jak ja. Mam Plany. Utopia tylko dlatego jest Utopią, że wyewoluowała z Systemu. Który wy właśnie rozwalacie. A są inni tacy jak ja. Wiem, że się ze mną zgadzasz.
— Bo jestem pijany – parskam. Ale już jakoś niepewnie.
Marek śmieje się — nieprzyjemnie, chrapliwie.
— Chwiejesz się. Jak ten cholerny nóż, jak ten cholerny świat, który rozwalacie do rytmu radosnych marszy zwycięstwa. Taki macie teraz soundtrack, jasne. Ale zaraz się włączy requiem.
— Prześpij się, stary.
Posyła mi spojrzenie skopanego psa. Nagle zrywa się do biegu, pędzi do drzwi. Rad nierad, ruszam za nim. Nie zostawię go przecież, zaćpanego psychola.
Biegnie po schodach, wypada w pomarańczową noc.
— Marek, pogrzmociło cię? Jak im zaczniesz wykładać te swoje koncepty, zatłuką cię bez wahania.
I dopiero słyszę, co właściwie powiedziałem.
– Chodź, stary. Wrócimy do mieszkania. Powiesz mi, co robić. Pokażesz swoje plany.
Uśmiechnięty tryumfalnie Marek chowa się w budynku. Odwracam się plecami do rozgorączkowanego tłumu i podążam za Szalonym Kapelusznikiem.
I znowu siedzę na kanapie, sączę starszą niż ode mnie whisky, która jednak już mi tak nie smakuje, a Marek biega po swoich Planach niczym kogut bez łba.
— Musimy odbudować, co rozwaliliście!
Podrywam głowę, trafił mnie tym prosto w serce.
— I to jest twoje cudowne remedium?!
Kiwa radośnie w odpowiedzi.
— Ty chory jesteś, Marek.
— Nie ma dokąd pójść. Skończyły się czasy stabilizacji i dobrobytu! Teraz jesteśmy mięsem. To już zdołałeś zauważyć. Szlachetne idee wyparowały z tłumu. Co pozostało? Cholerny instynkt stadny. Jeden morduje, reszta idzie za nim, boją się odłączyć. Poczekamy jeszcze jeden dzień. Teraz tej lawiny nie zatrzymamy. Ale przyjdzie punkt krytyczny, i wtedy damy im do myślenia. Moje koncepty, to wszystko — cóż, to ołówek na papierze. Ale spokojnie. Przyjdzie chwila, trzeba będzie ich złapać za pyski. Bo kto to wszystko zaczął?
Wzruszam ramionami. Nie wiem.
— Właśnie! Jakiś bezimienny frustrat! Gdybyście wiedzieli, kto, obwołalibyście go wodzem. Przywódcą. Szefem. A ktoś musi się nim stać, prędzej czy później. – Wbija we mnie wzrok. – Dlaczego nie miałbyś nim być ty?
— Ja? — Ja przywódcą, ja wodzem, już to widzę, pójdzie za mną dwóch kumpli ślepych i pies sąsiada.
— A kim był Wałęsa przed strajkami? Kim był Robespierre przed rewolucją francuską? To nie pioruny robią burzę — to burza robi pioruny. — Prawie stepuje na tych swoich mapach przyszłości, mną mu się pod stopami stare gazety. — Znajdziesz się w odpowiednim miejscu w odpowiedniej chwili, na przecięciu linii napięć, u zbiegu potencjalności — i moc burzy przepłynie przez ciebie jak prąd kablem odkrytym.
I podrywa mnie z kanapy, i przestawia tu i tam po spiętrzonych planszach papierowych niczym figurkę herosa po mapach bitewnego RPGa.
— Tu, tu i wtedy! Gdy Wiedźmin zajmie Belweder, a Wernyhora wypatroszy Schwarzeneggera, ty będziesz gotów, staniesz przeciwko fali i zawrócisz falę, ty przywrócisz układ współrzędnych, dół i górę, wschód i zachód, początek i koniec. Zbierzesz symbole starego porządku, bo kto rządzi symbolami, ten rządzi snami i marzeniami. Odtworzysz ruch wzajemnej pomocy, bo tak się gromadzi kapitał ludzki. Postawisz z powrotem padniętą sieć, tak zyskasz ich dozgonną wdzięczność. Patrz! Tu masz ścieżki strategii, krok po kroku. W pierwszym tygodniu… Zapamiętasz? Musisz zapamiętać!
— Taa, jasne, zapamiętam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze