Nieskończona Opowieść z Jackiem Dukajem - CAŁOŚĆ OPOWIADANIA
NIESKOŃCZONA OPOWIEŚĆ • dawno temuDrodzy czytelnicy, drodzy uczestnicy, przed Wami całość opowiadania powstałego z Waszą pomocą. Opowiadanie świeżo wyszło spod pióra Jacka Dukaja. To jednak nie koniec.
Ten artykuł ma 7 stron:
Oczywiście zapomniałem o wszystkim i wszystko wyparłem, aż minęło kilka kolejnych nocy karnawału (wzięliśmy Istambuł, wzięliśmy Syndey), i jest ranek kacowy dnia ósmego i idziemy sobie brzegiem Wisły i strzelamy do napuchniętych zwłok kołyszących się na falach, a tu Barakuda powiada:
— Elfy siadły na Ujazdowie.
— Co?
I pokazuje nam na telefonie, live from Belweder Palace, jak to chłopaki z Antypolityki, wszyscy w cosplayach, miecze, łuki, zbroje, buźki obmalowane, włosy ufarbowane, przepędzają ostatnich wartowników i wywieszają w oknach prezydenta flagi Białego Wilka, a jeden paker białowłos z dwoma mieczami na plecach staje na krawędzi dachu i szcza wysokim łukiem na dziedziniec dostojny.
Tu już mi zadzwonił mały alarm pod czaszką i przypomniały mi się — mętnie bo mętnie — popaprane proroctwa Marka z owego wieczora.
Ale nic. Ale gęba zatrzask i trawię to w cichym zgryzie. Może przypadek. Może minie.
Tylko że nazajutrz znowu takie cudo: biegniemy za niedobitkami z NBP-u przez plac Powstańców Warszawy i nad ostatnią z gigantycznych reklam na Prudentialu, tam, gdzie na początku wieszali maklerów i biskupów, odbywa się teraz istna komedia slapstickowa. Oto skini łysole, zbrojni kijami i łańcuchami, ścigają po górnym gzymsie jakiegoś dziada łachmaniarza, ten się w desperacji rzuca w bok, w przepaść, drąc reklamę i odgrywając scenę tak hollywoodzką, że pół ulicy staje i jutiubuje hecę z poziomu chodnika: jak dziadyga pruje dziesiątki metrów w dół przez środek olbrzymiej reklamy nowego Terminatora, z komputerowo odmłodzonym Schwarzeneggerem półmaszynowym pośrodku, płachta rozrywa się pionowo na dwa, a dziadyga w końcu jakoś ląduje na wysokości pierwszego piętra. Dostaje oklaski i pierwsze miejsce w jutiubach dnia, pod tagiem „Wernyhora” - bo nikt nie wie, kim on jest, a wygląda wypisz-wymaluj jak Wernyhora. Więc się z miejsca przyjmuje.
Oho, myślę sobie, szajba wypływa na wierzch. Trzeba spieprzać, zanim rzeczywiście piorun przejdzie po mnie jak po gołym drucie. Po co kusić licho.
— Słuchaj, a to nie dzisiaj wieczór Zerek wyprawia się do Berlina?
Miśka jest na bieżąco ze wszystkimi imprezami w Europie.
— Pojutrze TechnoAnarchy idzie przez Tiergarten, wpisz mu się na listę.
Nigdy nie byłem fanem parad techno, ale gdzie się lepiej schować przed przeznaczeniem niż w milionowym tłumie?
— Dobra, to ja się wylogowuję na tydzień, stay frosty.
Miśka przybija piątkę i biegnę do domu spakować się na jeden plecak.
Tknęło mnie już pod blokiem — żadnej dzieciarni na parkingu, nikt nie strzela do samochodów i nie tańczy na betonie — ale dopiero na klatce włosy stają mi dęba i chwytam za pistolet; za późno, zostawili człowieka na półpiętrze i ten byczek zrywny wybija mi z dłoni gnata, zanim w ogóle odbezpieczę mojego ślicznego Walthera zdobytego na psach.
— Spierdalaj, pedalczyku, pókim słodki.
— Ale ja mieszkam tutaj!
— Białe Pięści trzepią blok, wrócisz, jak się zadowolimy.
Nie mam pojęcia, kto to są te Białe Pięści, pewnie kolejna samowładna ekipa z dzielni, dwóch pakerów plus tuzin ćpunów, ale nieszczęście moje, że trafiłem właśnie na pakera. Trzyma i nie puści.
Widzę uchylone drzwi mieszkań, worki z łupami na klatce, widzę wycieraczkę i ubrania luzem rzucone przez próg mojego mieszkania, ruch świateł i cieni w środku. Trzepią blok, rany boskie — jak trzepaliśmy buc-osiedla w Modlinie, mało kto uszedł cały.
— Puszczaj, moi tam są!
— Nasi, pedalczyku, nasi, wszystko jest nasze. Nie słyszałeś? Nasz czas! Nasz czas!
Na co walę go z czółka i prę do mieszkania. Rzutem przez próg wymknąwszy się z jego łapsk niedźwiedzich, zatrzaskuję za sobą drzwi.
— Jesteście? Hej, jesteście? Wróciłem!
Mama blada jak duch, skurczona w babuszkę nagle o ćwierć wieku starszą, łapie dech niemo, bo odebrało jej mowę, może tylko patrzeć, jak dwóch żuli z maczetami i łomami wywraca meble, rozbija naczynia, wysypuje zapasy ze spiżarki, tłucze szkło i elektronikę; a trzecia Biała Pięść, bysio prawie kwadratowy, pcha łapska pod sukienkę zapłakanej Juleńki i rapuje jej do ucha litanię gwałtu.
Musiało mnie zaćmić. Rzuciłem się naprzód jak dzik, bysio kwadrat ciepnął mnie czymś przez łeb, no i leżę na podłodze i krwawię soczyście, a oni filmują mnie w kółko, roześmiani, i tyle zyskałem, że Juleńka umknęła do mamy, i tam płacze, skulona razem z nią w kącie.
Zaczynam w bezsilnej wściekłości krzyczeć na Pięści, a ponieważ tak naprawdę nie mam pojęcia, co powiedzieć, najprędzej schodzi mi z języka gadka cudza, piana z wierzchu pamięci, jego, jego słowa:
— Nas i wszystkich pomordujecie, i kogo wtedy będziecie mordować, kogo?! Jak stado, dzikie stado! Jeden gwałci i wszyscy idą za nim! Na swoje rodziny też ich poprowadzisz, co, cwaniaku? Na własną matkę pójdziesz z kijem? Wszystko zniszczysz, bo tak fajnie jest tłuc i palić!
Miałem siedemnaście lat i pożarłem świat; przyszło mi wyrzygać go z powrotem.
— Ooo, taki hiros? No to pokaże, co potrafi!
Bysio stawia mnie kopniakiem do pionu. Z łazienki wyłonił się jeszcze jeden Pięściak, ospowaty chuderlak z niedopiętym rozporkiem i dubeltówką pod pachą. Ledwo zoczył akcję, też wyciąga z kieszeni komórkę i filmuje mnie ze śmiechem, zakrwawionego, obitego.
Nie puszczą mnie. Nie puszczą mamy i Juleńki. Nie mam co nawet prosić, sam bym siebie nie puścił, widzę się przecież ich oczyma, tak patrzyłem na dziesiątki frajerów przed fatalną wizytą u Marka: prawie-buc, prawie-Oni. Odpowiedzialność! Porządek! Rodzina! Da się tylko wyśmiać i wyszydzić. Nie ma żadnej empatii między nami, empatia jest niemożliwa — jak między kibolami i psiarnią pancerną z pałami i tarczami, jak między robolami wąsaczami i hipsterstwem III RP, między dziećmi i dorosłymi. Nie ma mostów, nie ma ję-zyków, uczuć.
— No, pokaże!
I bysiu teatralnie podwija rękawy i napina muskuły. Biała Pięść zaciska pięści.
Choćbym go pokonał, nic to przecież nie da — następny Pięściak wyjmie gnata i strzeli mi w czółko. Nie ujdę z życiem, nie.
Krew zalewa oczy. Obracam się w ciasnym kręgu Białych Pięści, zwierzę zagonione w pułapkę, lew otoczony przez szakale. A każdy szakal ma w łapie telefon albo tablet i filmuje mnie na zbliżeniu high definition. I jaka mozaika kolorów na tych ekranach: białe włosy, czerwone plamy, żółty T-shirt. Już od podstawówki, jak bym się nie czesał, zawsze wychodzi fryzura szalonego dyrygenta.
Empatia jest niemożliwa — możliwa jest tylko zabawa jutiubowa.
Otwieram paszczę jakbym miał wyrzygać całą Warszawę i ryczę najdzikszy ryk blokowiska i telewizji. Zrywam z włosów gumkę i rozpuszczam białą grzywę, aż splątane loki opadają mi także na oczy.
Nie stanę do pozy bokserskiej — zanim zdumiony bysio kwadrat dochodzi do siebie, skaczę na niego zaiste jak lew i wgryzam się mu w ucho, policzek, krtań.
— Przechuj.
— Bierzesz go, Tyson!
— Uuu, jaki zwierzak…!
— Gryź! Gryź! Gryź! Gryź!
Im głośniej skandują, tym bliżej jestem zwycięstwa. Otaczają mnie uniesione ręce z telefonami i tabletami, a ja gryzę i warczę i odstawiam pełny teatr reality gore, a oni nagrywają i strumieniują go na żywo, bo wiedzą, że świat patrzy, żyją w świecie, który zawsze patrzy.
Wstaję, rozmazując krew bysia po twarzy i T-shircie. Potrząsam białą grzywą i ryczę przeciągle prosto w ich obiektywy.
— He, he, zajebisty koleś.
Zajebistych kolesiów się nie wiesza.
Nic mi nie zrobią, straciliby sto tysięcy lajków. Spokojnie wyjmuję dubeltówkę z rąk chuderlaka. Teraz wyjdą z mieszkania, chichocząc i żartując, błyskawicznie zapomniawszy o kumplu kwadracie, lecz nadal mnie filmując, zoom out, filmując mnie stojącego w progu kuchni ze strzelbą wymierzoną w obiektyw, pod lwią grzywą i z orkową pieczęcią krwi na wykrzywionej twarzy. Share it!
Na blogu WarsawRiot do wieczora nabiło 700K widzów, i dalej poszło wiralem. LEW CZERNIAKOWA RULEZ. (I tylko mama i Juleńka patrzą odtąd na mnie tak dziwnie).
A sklejony z rzeźnią jajcarską wiralował mój krzyk na tekście Marka. Wszystko zniszczysz, bo tak fajnie jest tłuc i palić! I kiedy inni zaczęli powtarzać te same oczywistości, mieli już na nie słowa i mieli mema zaraźliwego — był to Ryk Lwa. Burza robi pioruny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze