Nieskończona Opowieść z Jackiem Dukajem - CAŁOŚĆ OPOWIADANIA

Drodzy czytelnicy, drodzy uczestnicy, przed Wami całość opowiadania powstałego z Waszą pomocą. Opowiadanie świeżo wyszło spod pióra Jacka Dukaja. To jednak nie koniec.

Ten artykuł ma 7 stron:

Tydzień później siedzimy przy resztkach nieświeżego sushi w Złotych Tarasach, ja, Gargamel, Kurzman z Pragi, Blekota i Staruch, każdy z połową dzielnicy kłopotów na głowie, i gadka jest taka:
— Nie ma prądu.
— Nie ma ciepłej wody.
— Nie ma, kurwa, śmieciarzy.
Staruch się śmieje. Na co Kurzman podsuwa mu pod nos miskę zaśmierdłej ryby.
— Masz, powąchaj sobie miasto bez śmieciarzy. Ty będziesz sprzątał?
Bekam przeciągle po japońskim piwie, po czym stwierdzam:
— Dorośli sprzątają.
— Coś powiedział?
— Kto po nas posprząta? No chyba dorośli, skoro nie my.
Zobacz również: Studio PlayStation 5 highlight: Jan Dąbrowski – nowy Interface i usługi na PS5
Zapada kwaśne milczenie. Wcale nie jestem przy tym stole najmłodszy, Blekota nie skończył w poprawczaku nawet podstawówki.

Przez falistą szklaną ścianę Tarasów widzimy szarą smugę pożarów za Rondem Dmowskiego.
Gargamel sprawdza na tablecie, ale znajduje jeszcze inny ogień filmowany na żywo z trzech stron.
— Dzieciarnia podpaliła Łazienki. Pytanie: gasić? Kto? Jak?
Kurzman wskazuje pałeczkami pstrokatych wystrojeńców, którzy obsiedli tarasy, nieruchome schody ruchome, stoliki i wybebeszone wnętrzności butików, wszyscy wystrojeni właśnie w najdroższe ciuchy i błyskotki ze splądrowanej galerii.
— Trzeci dzień nie będzie prądu, nie będą mogli grać na konsolach i doładować swoich smartfonów — zaraz przyjdą i zjedzą nas na surowo.
— Wcześniej, wcześniej: jak padną nadajniki i stracą zasięg.
— Wiesz, o co wczoraj pyta mnie ten mały ludożerca z bidula na Bielanach? „Kto robi psy?” Bo chciałby sobie odstrzelić gliniarza mundurowego — ale już nie ma gliniarzy mundurowych, nie ma kogo odstrzeliwać. — I dla zaznaczenia metafizycznej wagi pytania Kurzman wznosi w górę paluch z sygnetem jak złota śliwka. — Kto robi psy, panowie? Kto robi psy?
— Ba!
— Kto robi śmieciarzy — dodaję półgębkiem.
— Ubierzemy buców na pomarańczowo i puścimy z miotłami i łopatami na miasto.
— I kto ich będzie pilnował?
— Ale gdzie znajdziesz jeszcze tylu buców żywych?
— Ten jest buc — mlaska Blekota — kogo ja powiem, że buc.
— A buców trzeba tłuc.
— Tłuc buców, tłuc! — Walimy do rytmu szklankami w stół. — Tłuc, tłuc! Tłuc, tłuc!
I oddech, pauza.
Jemy.
Bekamy.

Po dłuższej chwili:
— Słyszeliście, kto się organizuje na zajęcie Paryża? — Gargamel puszcza wokół stolika francuskiego jutiuba. — Szarańcza Islamu.
— Musimy się dogadać z ekipą szpitala na Banacha — podejmuje Kurzman. — Mam już dwudziestu do połatania, będzie gorzej. Blokowiska struły się jakimiś gównami rozgrabionymi z magazynów Tesco. Jest plotka, że wszystkie te jebane hipersupermegamarkety specjalnie pozatruwały swoje zapasy, bo zanim ich chuje dyrektorskie Niemce, Francuzy i Jankesy pouciekały z Polski, takie rozkazy dały: truć Polaków — i to są już tysiące luda z kiszkami skręconymi w supły. A spróbuj znaleźć teraz w mieście jakiego doktora! Zapadli się pod ziemię.
— Doktorów wieszaliśmy na stetoskopach i lewatywowali benzyną — przypominam rzeczowo. — Za łapówki, kolejki oraz całokształt bucówy.
— Nie musieli niczego specjalnie zatruwać — burczy Blekota, wydłubując sobie z mozołem skorupkę krewetki zmiędzy dziąsła i zęba. — Lidle i Biedronki truły nas w imię zasad.
— Skręciło im kiszki z przejedzenia, jak się nagle dorwali do miliona puszek z kawiorem — stwierdza Staruch, dopychając sobie paszczę ciepłym ryżem.
— Zatchniesz się — przepowiadam mu serdecznie.
Chciał mi odpowiedzieć ze stosowną pogardą, ale ryż go dławi, krztusi się nasz Staruch i wybałusza gały i garbi nad blatem w zapaśniczym napięciu, aż wreszcie parska i eksploduje ryżem z paszczy na wszystkie strony.
Podrywam się, opluty, uchodzę spod ryżorzygu.
Kurzman za mną.
— Wiesz, co my tu robimy? — pyta sarkastycznie, wytrzepując sobie lepkie ziarna z włosów.
— Co?
— Rząd.

Pierwszy odruch: zaprzeczyć. Ale Marek siedzi we mnie na dobre, jego nóż nierównowagi i runografie losu, siedzi głęboko, i nie wyprę się już Markowej pasji w ryku lwa.
— Miesiąc, dwa — pokazuję na Blekotę obwieszonego siedmioma złotymi łańcuchami i w kurtce skórzanej Gucciego — i to my będziemy buce, widzisz to, buce patentowane.
— No ale co zrobisz? Albo zostawiamy wszystko jak jest, chaos bez końca, i za chwilę już nie da się tu żyć, ludzie uciekną gdzieś na wieś, do średniowiecza, kur, świń i kapusty, albo się jakoś zorganizujemy, ktoś utrzyma elektrownie, ktoś dopilnuje oczyszczalni ścieków, ktoś uprzątnie ulice, będzie chronił i zaopatrywał szpitale i domy starców, i tak dalej, i wtedy — co? — wtedy masz organizację, czyli kogoś na górze, kogoś trzymającego to wszystko w garści.
— Nas.
— Nas.
Wymieniamy spojrzenia, w których jest wszystko: rozbawienie, gorycz, rezygnacja, gniew, lęk, satysfakcja, zmęczenie, podniecenie.
— Więc bez różnicy? Jak się nie obrócisz, dupa na tronie?
Wyjmuję tablet i pokazuję mu ujęcie na nasz tu stolik z sushi, z lewa, z prawa, z góry, z dołu, a ilu filmuje nas na privie, nie wiadomo, bo filmują wszyscy: trójkę przy stoliku i te dwie figurki z boku — to ja i Kurzman rozmawiający, ja wyjmujący tablet i pokazujący mu to ujęcie: na którym stoimy i oglądamy siebie, stojących i oglądających.

— To, to jest różnica!
- Że niby co? Każdy na ekranie i władza podglądana jak porno?
— Każdy na ekranie i władza jak porno.
Kurzman się krzywi sceptycznie.
— Ale jak w praktyce? Mieliby głosować lajkami na nasze polityki? To sam wiesz, kto zostanie w lajkokracji prezydentem wszechświata: jełop najdowcipniej bekający do rytmu disco-polo. — I sam odbekuje ironię głęboką. — No powiedz: jak, jak?
Ja tego nie wiem. Ale wiem, kto wie.
I tym razem nawiedzam Marka nie czekając pory wieczornej, w ciepłym słońcu popołudnia, w trakcie długiej sjesty miasta przejedzonego gwałtem i rozpustą. Zadzwoniłbym, ale Marek oczywiście nie używa telefonu, nie ma komputera. Muszę się pofatygować osobiście.
Wchodzę, drzwi otwarte, wchodzę i od progu wiem: byli tu przede mną. Lokal wyczyszczony do nagich murów, także tynki i tapety zdarte — bo one też stanowiły archiwum wiedzy tajemnej. Nawet nie ma gdzie urządzić schowka sekretnego w tej klitce; zaglądam do kuchenki ciemnej i to już całe mieszkanie. Nie ma Marka i nie ma jego Planów.

W kuchni cuchnie, jak pamiętam, że cuchnęło: pod zlewozmywakiem worki śmieci, a sam zlew — sprawdzam — nadal mokry.
Nadal mokry. Kiedy tu byli? Dzisiaj, no, może w nocy, nie dawniej.
Wyjmuję smartfon i szukam po świeżych nagraniach, sortując geograficznie — kto wrzucał coś dzisiaj z ulicy Marka, z okolic. Zajmuje mi to kwadrans, ale w końcu dostrzegam w tle filmiku pijanego bikera czterech pajaców w za dużych gatniturach, jak wloką tu Marka za włosy i dźwigają wielkie foliowe worki, niechybnie wypchane dorobkiem jego szaleństwa. Giną mi z ujęcia na skrzyżowaniu. Trzeba by zacząć nowego searcha wedle miejsca i czasu.
Dzwonię do Miśki.
— Znasz tych klientów?
— Marna jakość, czekaj, zbliżę stopklatkę. Mhm. To lokalsi?
— Chuj ich wie. Świeżo po splądrowaniu Versace czy innego Zegny, patrz, jak na nich garniaki wiszą.
— Wrzucę na LEO.
Wrzuca. Siedzę na parapecie Marka i palę papierosa. Pod palcami szrama po nożu wszechmożliwości. Miasto ziewa dymami i ciepłą parą gnijących śmietnisk.
LEO urodził się jako fanklub Ryku Lwa, ale prosta społecznościówka dla wymiany opinii momentalnie zmieniła się w sieć oddolnej samopomocy pod hasłem właśnie Ryku Lwa: ktoś wie, jak naprawić pralkę, ktoś inny ma zapas potrzebnego leku, sąsiedzi tworzą straż osiedla, dwa bloki dalej mieszka dentysta, a grupa z sąsiedniej ulicy zbiera konwój na podróż do Krakowa — i tak oto wyłania się coś na kształt samorządu w mieście chaosu. Obecnie największy projekt LEO polega na zebraniu speców od IT i zabezpieczeniu pokrycia miasta przez sieć. Równolegle rośnie w LEO dział identyfikacji: kto zginął, kto zaginął, kto gdzie kiedy widział syna, ojca, wujka, męża. Istnieją fora poświęcone poszczególnym dzielnicom i osiedlom. Wczoraj stanęła wersja wrocławska: LEO-BRESLAU. Ryk Lwa franczyzuje się na Polskę.
Po dwudziestu minutach lwiątka zidentyfikowały drugiego z workowych. Niejaki Dybuk, Jan Alojzy. Z takim nazwiskiem nic dziwnego, że żyje wyłącznie pod ksywą: Majster.
Dzwonię do Majstra.
— Lew tutaj. Zobacz na fotkę — ślę mu jego stopklatkę z Markiem — co to za dzieło?
— Zaraz, o co chodzi?
— Widzę przecież, że fest organizacja. Nie? Przyszliście, zabrali, poszli. Więc pytam grzecznie.
— Wielka mi rzecz, czystka w dziupli zasmarkanej.
— Wy czyja ekipa?
— Mundzia.
— Zaprosisz mnie do Mundzia, Lew pogada z Mundziem.
— Lew pogada.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze